Życiorys płk. Stanisława
                        Dąbrowy-Kostki kojarzyć się może z powyżej
                        cytowanymi fragmentami „Dębów” Jacka
                        Kaczmarskiego. Poznaliśmy się, gdy współorganizowałem
                        jubileuszu 80-lecia PTTK w Rabce w 2008 r. Wysoki,
                        prosto się trzymający starszy pan, niezwykle ciepły i
                        pogodny. Później spotkaliśmy się w jego przypominającym
                        archiwum mieszkaniu, gdzie podczas kilkugodzinnej
                        rozmowy, udało mi się nakłonić go do spisania
                        wspomnień z jego powojennych losów związanych z
                        Rabką. Nie było to łatwe z tego względu, że dla
                        niego najbardziej liczą się wydarzenia wojenne, kiedy
                        był żołnierzem AK i Delegatury Sił Zbrojnych na
                        Kraj. Mniej chętnie i z większą zadumą opowiadał o
                        WiN-ie i ubeckich więzieniach. Stwierdziłem wtedy, że
                        te wspomnienia trzeba opublikować z dwóch
                        zasadniczych względów. Po pierwsze jest to kapitalny
                        opis epoki, w jakiej przyszło mu żyć. A po wtóre
                        swoje wspomnienia Stanisława Dąbrowa-Kostka opowiadał
                        w piękny sposób, z dużą swadą i humorem, ale bez
                        patosu i upiększeń. Mówił o swojej bezkompromisowej
                        postawie, za którą przyszło mu drogo zapłacić, ale
                        jednocześnie akcentował, że sytuacje życiowe były
                        wielowymiarowe. Później spotykaliśmy się jeszcze
                        parokrotnie, za każdym razem dyskutując przez wiele
                        godzin. Pan pułkownik zaproponował, bym zwracał się
                        do niego „wujku”, co jest dla mnie
                        zaszczytem. Jednoznacznie negatywnie oceniał PRL, co
                        nie przeszkadzało mu wystawić dobrej opinii o znajomym
                        sekretarzu PZPR. Przyznawał się do silnych związków
                        z Kościołem, ale mówił i o swoim kryzysie
                        wiary. Jest człowiekiem z krwi i kości, który radził
                        sobie w bardzo trudnych dla niego sytuacjach nie
                        rezygnując ze swoich zasad; realistą precyzyjnie
                        oceniającym rzeczywistość, ale bez wrogości do ludzi
                        i zdarzeń.
                        Nasze rozmowy
                        prowadzone były w formie wywiadu. Jednak w trakcie
                        redakcji tekstu stwierdziłem, że wypowiedź Pułkownika
                        jest pełnym przekazem jego poglądów i spójnym opisem
                        życia. Dlatego wspólnie zredagowaliśmy tekst w formie
                        pierwszoosobowej opowieści. Do tego dołączony został
                        aneks opisujący jego lata wojenne i powojenne do
                        momentu wyjścia z więzienia. Jak twierdzi wujek, aby
                        zrozumieć pewne wydarzenia trzeba znać szczegóły, które
                        je poprzedzały, bo to właśnie one składają się na
                        bieg historii. Pewnie ma rację.
                        
                        
                        
Stanisław
                        Dąbrowa-Kostka (fot. J. Ceklarz 2013)
                         
                        
                        Stanisław Dąbrowa-Kostka,
                        Jan Ceklarz
                        
                        Człowiek
                        „nikt”. Opowieść o dwudziestu latach z życia
                        Stanisława Dąbrowy-Kostki
                        (fragment)
                        Wysiadłem z pociągu
                        w Rabce – człowiek nikt. Podobnie jak przed
                        tygodniem wysiadłem z pociągu w Nowym Sączu i tam,
                        nie mając absolutnie żadnych kontaktów, próbowałem
                        znaleźć jakąś pracę. To mi się nie udało. Wobec
                        tego wcześniej zaplanowałem, że będę jechał z
                        Nowego Sącza do Chabówki i będę wysiadał we
                        wszystkich większych miejscowościach po drodze, by tam
                        szukać pracy.
                        Ja nie tylko byłem
                        nikim, gdy przyjechałem do Rabki, ale ja bardzo starałem
                        się być nikim. Bardzo mi na tym zależało, gdyż wiozłem
                        ze sobą „garb” swojej przeszłości,
                        wybitnie niewygodny w Polsce Ludowej.
                        
                        W drodze do Rabki
                        
                        Wyrok skończył się
                        5 września 1949 r. Siedziałem za nie w pełni
                        udowodnioną działalność w Zrzeszeniu Wolność i Niezawisłość
                        (WiN) oraz okupacyjną walkę konspiracyjną w
                        rzeszowskim Podokręgu Armii Krajowej (AK). Władza
                        ludowa nie wiedziała o jednym fakcie z mojego życiorysu.
                        W 1945 r., pod pseudonimem „Dzierżyński”,
                        dowodziłem na Podkarpaciu oddziałem partyzanckim,
                        podlegającym Delegaturze Sił Zbrojnych na Kraj. Gdyby
                        o tym wiedziała, nie uszedłbym z życiem. Przez wiele
                        lat musiałem ukrywać moją akowską przeszłość.
                        Natomiast o „Dzierżyńskim” absolutnie nikt
                        nie mógł się wtedy dowiedzieć!
                        Więzienny ubol wręczył
                        mi świstek papieru potwierdzający zwolnienie, zanotował
                        podany mu adres w Przemyślu i kategorycznie nakazał
                        meldowanie się w terminie 2-tygodniowym w tamtejszych
                        komendach milicji i bezpieki. Na formularzu zwolnienia
                        figurował tylko nakaz meldowania się na Milicji
                        Obywatelskiej (MO).
                        - Na zwolnieniu nie ma
                        nic o meldowaniu w Urzędzie Bezpieczeństwa (UB) -
                        stwierdziłem półgłosem.
                        - Na milicji i w urzędzie
                        powiedziałem! – ryknął ubol.
                        W moich warunkach
                        wyjazd do Przemyśla byłby samobójstwem. Postanowiliśmy
                        razem z moją żoną Haneczką (tak ją nazywałem), która
                        czekała na mnie pod więzienną bramą, pojechać do
                        Zakopanego, gdzie wtedy pracowała. Tam, mając dwa
                        tygodnie czasu, zamierzałem rozpoznać sytuację, a
                        następnie podjąć jakieś dalsze decyzje. Niewątpliwie,
                        zresztą nie pierwszy raz w życiu, interweniował mój
                        niezawodny Anioł Stróż…
                        
                        
                        Stanisław Dąbrowa-Kostka
                        
                        Moje trudne CV
                        (fragment)
                        Kilka dni przed
                        wybuchem wojny objąłem, trwającą do 14 września, służbę
                        łącznika w Komendzie Dzielnicy Obrony Przeciwlotniczej
                        i Przeciwczołgowej Przemyśl-Zasanie. Tego dnia
                        natarcie niemieckie zatrzymane zostało na rubieży
                        rzeki San. W nocy ojciec z dyrektorem przemyskiego
                        gimnazjum, Zygmuntem Weimerem, nie wiedząc, że jestem
                        przypadkowym świadkiem ich tajemnej operacji, zakopali
                        w ogrodzie swoje Brauningi kal.6.35 z zapasowymi
                        magazynkami i niezłym zapasem amunicji. Kilkanaście
                        minut potem wydobyłem ów skarb. Następnego dnia, gdy
                        jeszcze trwała walka o prawobrzeżny Przemyśl, z
                        kilkoma kolegami, na zalesionych wzgórzach przedmieścia
                        Lipowica, zbierałem broń porzuconą w zaroślach przez
                        żołnierzy broniących tego odcinka i zaskoczonych
                        skutkiem zdrady.
                        W 1939 roku miałem
                        dopiero 15 lat (urodziłem się 11.10.1924 r.), ale tak
                        się jakoś samo złożyło, chociaż nikt mnie nie
                        mianował i nie czyniłem żadnych starań w tym
                        kierunku, że zostałem komendantem naszej
                        konspiracyjnej grupki, którą nazwaliśmy
                        „Lipowica”. Zgromadziliśmy trochę broni,
                        amunicji i granatów ręcznych, rozmaitego sprzętu
                        wojskowego, map i literatury wojskowej. Gorliwie szukałem
                        kontaktu z jakąś „dorosłą" organizacją,
                        jak to ją wtedy określałem, która podobnie jak
                        Polska Organizacja Wojskowa (POW) w latach I wojny światowej
                        musiała przecież istnieć! Gdy wreszcie trafiłem na
                        Związek Walki Zbrojnej (ZWZ), zaprzysięgnięto tylko
                        mnie i mojego kolegę Romka Łabę, odmawiając zgody na
                        przyjęcie całej mojej grupy. Wkrótce jednak pojawił
                        się kontakt na Polską Organizację Zbrojną (POZ), która
                        przygarnęła „Lipowicę" z całym majątkiem,
                        nadając jej status plutonu dywersyjnego.
                        Latem 1942 roku, po
                        scaleniu POZ z Armią Krajową (AK) mój pluton został
                        zreorganizowany i przez rok pod kryptonimem
                        „Dywersja-Wywiad” (DW) funkcjonował jako
                        oddział specjalny w pionie wywiadu i kontrwywiadu
                        Komendy Obwodu AK Przemyśl. W tym czasie, prócz działalności
                        zasadniczej, wydawałem tajne czasopismo pod tytułem
                        „Placówka” i kierowałem w swoim obwodzie
                        akcją „N" W listopadzie 1942 r. otrzymałem
                        pierwszy awans na stopień starszego strzelca. W maju
                        1943 r., po zakończonym egzaminem Konspiracyjnym Kursie
                        Szkoły Podchorążych Rezerwy Piechoty, awansowałem na
                        stopień kaprala z tytułem podchorążego. W czerwcu
                        1943 r. doszło w Przemyślu do spowodowanej zdradą,
                        tragicznej w skutkach wsypy. 
                        Gestapowcy ujęli, między
                        innymi, komendanta mjr. Jana Gołdasza
                        „Szczyta”, mojego dowódcę – szefa
                        wywiadu i kontrwywiadu inż. Kazimierza Wohańskiego
                        „Gada”, szefa propagandy ppor. Bernarda
                        Zarembę "Smętka". Sztab Komendy Obwodu został
                        niemalże zupełnie rozbity. Ogólna liczba strat wynosiła
                        ponad stu oficerów i żołnierzy oraz zaangażowanych w
                        różny sposób osób cywilnych. Nieliczni tylko spośród
                        wówczas aresztowanych, po zakończeniu wojny, wrócili
                        z obozów koncentracyjnych. Mój liczący już wtedy
                        ponad osiemdziesięciu ludzi oddział „DW”
                        przestał istnieć. Z kilkunastoma żołnierzami
                        przeniesiony zostałem do Kedywu. Reszta oddziału wpadła
                        w ręce niemieckie lub rozproszyła się. Straciliśmy
                        nasze magazyny z bronią, radioodbiornikami i
                        powielaczem, mundurami niemieckimi oraz innymi skarbami
                        tamtego czasu.
                        
                        Więzienny
                        karcer w Rawiczu, rys. S. Kostka-Dąbrowa (archiwum
                        autora)
                        
                        
                        
                        Katarzyna Ceklarz
                        
                        25 lat Klubu
                        Sportowego „Wierchy” (1941-1966) oczami
                        Henryka Cieplińskiego
                         
                        
                        Otwierając granatową
                        okładkę Kroniki KS „Wierchy”, którą
                        spisał i wykonał Henryk Ciepliński, jeden z najaktywniejszych
                        działaczy tego klubu (z zawodu introligator), nie sposób
                        w niej nie zauważyć pasji, zaangażowania oraz miłości
                        do sportu jej autora. Henryk Ciepliński obecny jest w
                        historii rabczańskiego sportu od dawna. Już w czasie
                        II wojny światowej, używając nazwiska Górzyński,
                        organizował nielegalnie rozgrywki piłki nożnej na
                        tzw. Kamieńcu nad rzeką Słonką (teren dzisiejszego
                        marketu „Gazda” oraz siedziby firmy
                        „Wojdyła Budownictwo”), narażając się na
                        represje ze strony niemieckich władz okupacyjnych. Po
                        wojnie przez kilkanaście lat był kapitanem drużyny piłkarskiej.
                        Zakładał, a później kierował sekcją lekkiej
                        atletyki oraz sekcją pływacką. Organizował Letnie
                        Igrzyska Sportowe dla Dzieci. Był sekretarzem klubu od
                        1953 do 1980 r. oraz nieformalnym kierownikiem
                        przebudowy stadionu w latach 1959-60. Pośród licznych
                        zasług sportowych i organizacyjnych Henryka Cieplińskiego
                        dla rabczańskiego klubu szczególne miejsce zajmuje
                        kronika jego autorstwa z opracowaną historią tej
                        organizacji.
                        Dzisiaj, po upływie
                        70 lat od najdawniejszych wpisów, kronika, choć może
                        w wielu miejscach niekompletna, stanowi źródło wiedzy
                        na temat ludzi, bez których „Wierchy” współcześnie
                        by nie istniały, a także atmosfery ostatnich lat wojny
                        i okresu powojennego.
                        Pamiętać trzeba, że
                        obraz klubu wyłaniający się kroniki jest zapisem
                        wspomnień i opinii jej autora. Choć bije z niej
                        optymizm i ogromne zaangażowanie, to wydaje się, że
                        zawarte w niej wydarzenia zostały opisane obiektywnie.
                        Historia klubu nie jest ukazana jako pasmo niekończących
                        się sukcesów (jak zapewne chciałby autor), ale jako złożona
                        sieć wydarzeń zależnych od działań jej członków.
                        Klub miał lepsze i gorsze lata, co opisano wielopłaszczyznowo.
                        W tekście kroniki uwypuklone zostały przede wszystkim
                        działania członków tej organizacji, co tylko
                        potwierdza tezę, że do sukcesu potrzebny jest przede
                        wszystkim zespół gotowych do poświęceń ludzi
                        zgromadzonych wokół wspólnej idei.
                        Poniższy tekst został
                        opracowany na podstawie kronikarskich zapisów Henryka
                        Cieplińskiego, obejmujących lata 1941-1964, i uzupełniony
                        o informacje z innych źródeł pisanych oraz z wywiadów
                        z członkami klubu z lat 40., 50. i 60. Kronika klubu
                        autorstwa Henryka Cieplińskiego znajduje się obecnie w
                        zbiorach archiwalnych jego syna Jana Cieplińskiego, któremu
                        dziękuję za udostępnienie materiałów.
                        
                        
                        
Rozgrywki
                        piłkarskie z „12 graczem” w tle (archiwum
                        J. Cieplińskiego)
                        
                        
                        
                        Jan Wieczorkowski
                        
                        Moja przygoda z
                        „Wierchami”
 (fragment)
                        
                        Zarówno mój dziadek
                        jak i ojciec, byli narciarzami. Do dziś w rodzinnym
                        albumie przechowuje ich zimowe fotografie na nartach.
                        Jest to mało znany fakt nawet wśród naszych bliskich
                        przyjaciół. Ojciec był związany z rabczańskim
                        klubem sportowym od początku jego istnienia. Świetnie
                        pływał, dobrze jeździł na nartach i grał w tenisa.
                        W latach swojej młodości te rozrywki miał w zasięgu
                        ręki, kochał góry, uwielbiał wodę i tenis.
                        Pierwsze narty ojciec
                        zamówił dla mnie i dla brata około 1952 roku u rabczańskiego
                        stolarza, którego nazwiska już dzisiaj nie pamiętam.
                        Były zrobione z jasnego drzewa (pewnie jesionowego),
                        bez metalowych krawędzi i miały paskowe wiązania z małą
                        sprężyną zapinaną na obcasie buta.
                        Pamiętam prezent od
                        św. Mikołaja, była to mała paczuszka z kompletem
                        krawędzi i maleńkich śrubek do ich przykręcania w środku.
                        W nieistniejącej już dzisiaj willi
                        „Korona” stolarz Janusz zwany „Bułą”
                        miał swój warsztat, a ponieważ był wielkim entuzjastą
                        nart, potrafił zmontować krawędzie, na które dawniej
                        mówiliśmy „kanty”. Operację przykręcania
                        obserwowałem z ciekawością i dbałością o własny
                        sprzęt bo do pana Janusza miałem umiarkowane zaufanie.
                        Nart nie spuściłem z oka nawet na sekundę i dumnie
                        odniosłem je do domu, całe bez uszkodzeń z błyszczącymi
                        kantami. Byłem ciekaw jak spiszą się na śniegu.
                        Na takim sprzęcie,
                        wraz z bratem Maćkiem, rozpoczęliśmy przygodę z
                        nartami pod okiem ojca. Stoki mieliśmy pod nosem.
                        Pierwsze kroki stawialiśmy w Parku Zdrojowym w
                        okolicach restauracji „Pod Gwiazdą”. Później
                        zjeżdżaliśmy z górki nieopodal cukierni
                        Stachiewicza. Była to trasa narciarska usytuowana pomiędzy
                        willą „Pod Aniołem”,
                        „Stachiewiczem” i pijalnią wód mineralnych
                        (dzisiejsza Kawiarnia Zdrojowa). W czasach mojego dzieciństwa,
                        mieszkałem z rodzicami i bratem w nieistniejącej już
                        willi „Pod Matką Boską”, usytuowanej w
                        bezpośrednim sąsiedztwie tego stoku.
                        Nieco później, gdy
                        nasze umiejętności narciarskie się zwiększyły,
                        ruszyliśmy w kierunku Kaplicy Zdrojowej, gdzie stała
                        skocznia narciarska. Rozbieg tej skoczni był sztuczny
                        (jak to wtedy nazywaliśmy), czyli wybudowany z drewna.
                        Gdy nabraliśmy więcej umiejętności zjeżdżaliśmy
                        ze skoczni tłumiąc lot by jak najszybciej poczuć
                        twardy grunt pod nartami. Był to trening zwany
                        „duszenia muld”. Obok skoczni, na polanie za
                        Kaplicą mieliśmy do dyspozycji stok, na którym odbywały
                        się prawie wszystkie zimowe zawody dla młodzieży.
                        
                        
                        
Bracia
                        Jan i Maciej Wieczorkowscy na nartach koło Kaplicy
                        Zdrojowej
                        (archiwum J. Wieczorkowskiego)
                        
                        
                        
                        ks. Kamil Kowalczyk
                        
                        Skawiański spór o
                        dziesięcinę
 (fragment)
                        
                        O tym, że 265 lat
                        temu znaczna część wiernych parafii w Rabce wskutek
                        niesubordynacji ściągnęła na siebie klątwę, mało
                        kto dziś pamięta. Niniejszy artykuł ma za zadanie
                        przybliżyć arkana wydarzeń, które sprawiły, że
                        trzy lata XVIII stulecia upłynęły nader ponuro we wsi
                        Skawa, obciążonej sankcjami wypływającymi z ówczesnego
                        kościelnego prawa. Interdyktową opowieść zacząć
                        trzeba jednak od uposażeniowych przyziemności, aby
                        następnie tym snadniej uchwycić istotę sporu. Przeto
                        Czytelnik zapoznany zostanie wpierw z powinnościami
                        parafian związanymi z zapewnieniem plebanowi
                        utrzymania, następnie zaś zgłębi niełatwą historię
                        składającą się na duchowe i prawne perypetie ówczesnych
                        mieszkańców Skawy.
                        Źródłem utrzymania
                        duchowieństwa parafialnego już od średniowiecza były
                        głównie płody rolne z ziemi należącej do parafii
                        oraz przydzielane przez biskupa dziesięciny, jak również
                        zwyczajowe datki od chrztów, ślubów i pogrzebów
                        nazywane iura stola.Składały
                        się nań opłaty za posługi duchowne, przy których używano
                        stuły. Za całość opieki duszpasterskiej kapłani
                        otrzymywali ponadto od wiernych tak zwane meszne lub kolędę.
                        
                        Spektrum kolędowych
                        podarków zawierało sery, osełki masła, jaja, len,
                        suszone grzyby, orzechy, gęsi i kokosze. Od tych
                        – chciałoby się rzec –
                        fakultatywno-obligatoryjnych trybutów drobiowych zrodziło
                        się w łacinie kościelnej osobliwe określenie kolędy
                        – columbatio, powstałe od rzeczownika columbus
                        oznaczającego gołębia. Urodzeni w pierwszej połowie
                        ubiegłego stulecia z lamusa wspomnień wyciągnąć może
                        zdołają obraz wizyty kolędowej na wsi, w czasie
                        której księdzu towarzyszył „torbiorz”
                        noszący worek na zboże. Po drugiej wojnie światowej,
                        wraz z zaniechaniem datków kolędowych w naturze,
                        instytucja ta przeszła do historii
                        
                        Kościół
                        w Skawie (fot. J. Ceklarz 2013 r.)
                        
                        
                        
                        Urszula
                        Janicka-Krzywda
                        
                        Grzeszny żywot zbójnika
                        z Rabki
 (fragment)
                        Zbójnictwo,
                        nierozerwalnie związane z dziejami i kulturą Karpat,
                        było jedną z form ruchów chłopskich,
                        charakterystyczną wyłącznie dla terenów górskich.
                        Podobne zjawiska występowały także w innych górach
                        Europy. Początki zbójnictwa w Karpatach sięgają XVI
                        wieku, a jego zmierzch to dopiero schyłek XIX stulecia.
                        U źródeł tego ruchu
                        leżał cały szereg różnych przyczyn, począwszy od
                        sprzyjających warunków terenowych, przez uwarunkowania
                        historyczne, osadnicze, gospodarcze, społeczne, po
                        skomplikowane procesy i tradycje kulturowe. Źródłem
                        informacji o zbójnictwie są przede wszystkim akta sądowe,
                        różnego rodzaju kroniki i pamiętniki. Jednym z
                        cenniejszych źródeł dla Karpat Zachodnich są Akta
                        spraw złoczyńców (...) miasta Żywca, gdzie zachowały
                        się protokoły z rozpraw przeciwko zbójnikom. Jest to
                        księga spraw kryminalnych sądu żywieckiego, która
                        obejmuje zapisy sądowe z lat 1589-1625 i luźne notatki
                        z lat późniejszych.
                        W Aktach spraw złoczyńców…
                        wśród wielu spraw rozpatrywanych przez żywiecki sąd,
                        znajdują się zeznania zbójnika z Rabki. Jest to
                        Testament Stefana Tomczyka alias Butorczyka zanotowany
                        13 sierpnia 1593 roku przez pisarza żywieckiego sądu
                        podczas rozprawy o rozboje. Nie jest to właściwie
                        testament, lecz szczegółowy opis zbójnickiej działalności
                        sądzonego.
                        
                        
                        
Zbójnik
                        i frajerka. Mal. Z. Walczak 1982 r.
                        (archiwum prywatne)
                        
                        
                        
                        Dorota Majerczyk
                        
                        Karpacki Festiwal
                        Dziecięcych Zespołów Regionalnych w Rabce-
Zdroju
                        (fragment)
                        
                        […] Pierwszy
                        przegląd dziecięcych zespołów regionalnych odbył się
                        w 1974 roku w muszli koncertowej obok Kawiarni
                        „Zdrojowa” w Rabce Zdroju. Mimo, że jego
                        pierwsza edycja miała skromny wymiar, nie zniechęciło
                        to organizatorów do przygotowania kolejnych imprez.
                        Podczas drugiego przeglądu w 1975 r. na rabczańskiej
                        scenie wystąpiło już dziesięć zespołów
                        regionalnych z miejscowości: Białego Dunajca, Bukowska
                        (Bukowianie), Kamienicy (Gronicki), Lipnicy Wielkiej na
                        Orawie (Heródki), Liptowskich Sliacoch – Czechosłowacja
                        (Sliacan), Nowego Sącza (Małe Lachy), Rabki Zdroju
                        (Kropianka), Szczawnicy-Krościenka (Pieniny), Witowa
                        (Witowianie) oraz Żywca (Hajduki). Głównymi
                        organizatorami pierwszych festiwali były instytucje: Ośrodek
                        Kultury dla Miasta i Gminy, Muzeum im. Władysława
                        Orkana, Branżowy Ośrodek Lecznictwa Uzdrowiskowego, Państwowe
                        Przedsiębiorstwo Uzdrowisk „Uzdrowiska”,
                        Urząd Miasta i Gminy w Rabce.W skład pierwszej Komisji
                        Artystycznej (Jury) wchodzili: Maria Lechowska –
                        Bujak (etnograf), Andrzej Haniaczyk (choreograf), Helena
                        Pierzchałowa, Lidia Michalik (choreograf), Janusz
                        Mroczek (muzykolog), Rudolf Abel (przedstawiciel Osvet.
                        Ustv. Liptovski Mikulasz) z Czechosłowacji oraz Vojtch
                        Littva (choreograf) z Czechosłowacji.
                        Aby festiwal mógł
                        trwać i rozwijać się potrzebne było wielkie zaangażowanie
                        i praca wielu ludzi, działaczy regionalnych i miłośników
                        folkloru, o których należy wspomnieć: Maria
                        Lechowska–Bujak (etnograf, dyrektor Muzeum im. Władysława
                        Orkana w Rabce Zdroju), Anna Leszczyńska (etnograf),
                        Jerzy Starzyk (dyrektor Uzdrowiska Rabka Zdrój),Tadeusz
                        Klimiński (działacz regionalny), Adam Sawina (
                        naczelnik UM Rabka Zdrój, regionalista i miłośnik
                        folkloru), Maria Derek, Piotr Kolecki, Maria Koperniak,
                        Krzysztof Majda, Jadwiga Niżnik, Zofia Śmietana,
                        Joanna Lelek (dyrektorzy Miejskiego Ośrodka Kultury w
                        Rabce Zdroju).
                        
                        Festiwal, jako
                        przegląd stał się w swoich zamierzeniach niejako
                        „młodszym bratem”, odbywającego się w
                        czasie Jesieni Tatrzańskiej, w Zakopanem, Festiwalu
                        Folkloru Ziem Górskich. Różnica polega na tym, że
                        festiwal dziecięcy nie jest konkursem, lecz przeglądem,
                        któremu przygląda się Komisja Artystyczna, a następnie
                        nagradza (wyróżnia) najbardziej wartościowo
                        przygotowane programy.
                        
                        
                        
Karpacki
                        Festiwal Dziecięcych Zespołów Regionalnych w 1978 r.
                        (archiwum MOK w Rabce)
                        
                        
                        Maciej Gaździcki
                        
                        „Baśn o
                        Lubowniu” Antoniny Zachary-Wnękowej –
                        analiza i
 interpretacja (fragment)
                        Pierwszy drukowany utwór
                        Antoniny Zachary-Wnękowej, który wydała własnym
                        sumptem, gatunkowo przynależy do baśni i nosi tytuł
                        „Wigilijna jodełka”. Późniejsza,
                        dojrzalsza twórczość, pochodzącej z Olszówki koło
                        Rabki, poetki i pisarki również związana była z tym
                        gatunkiem literackim. Charakterystyczne jest dla niej
                        to, że baśniach, obok czynników fantastycznych, wiążących
                        się z szeroko pojmowaną niesamowitością, bardzo
                        silnie obecny jest element lokalnego folkloru.
                        Bohaterami są często pasterze i górale, zaś sceneria
                        to malownicze górskie hale, łąki i lasy. Przyroda, której
                        Zachara-Wnękowa była wielką miłośniczką odgrywa
                        znaczącą rolę w jej twórczości. Przygody bohaterów
                        są często z nią związane, jak wtedy, gdy w siłach
                        przyrody szukają pomocy lub od nich otrzymują swoistą
                        zapłatę za swoje uczynki. W
                        anonimowej nocie wstępnej do zbioru baśni Antoniny
                        Zachary-Wnękowej pt. „Baśnie spod Gorców”
                        czytamy: Zebrane w tej książce utwory są ciekawym
                        przejawem samorodnej twórczości. Na kanwie
                        oryginalnych pomysłów baśniowych pojawiają się
                        okruchy folkloru wiejskiego i pogłosy miejscowych
                        wierzeń, wątki dawnych bajek i legend łączą się z
                        realiami życia codziennego. Najbardziej znanym, a na
                        pewno jednym z bardziej interesujących dzieł zawartych
                        w tym zbiorze jest „Baśń o Luboniu”.
                        Znajdziemy w niej wciągającą fantastyczną fabułę,
                        a także próby wyprowadzenia genezy niektórych
                        lokalnych nazw, takich jak szczytu górskiego Lubonia
                        Wielkiego oraz samej miejscowości Rabki.
                        Przed analizą utworu
                        warto w kilku słowach przedstawić jak pojmowana jest
                        baśń w sensie literackim, jakie są jej źródła oraz
                        kto naukowo się nią zajmował. Termin baśń wywołuje
                        jednoznaczne skojarzenia z takimi nazwiskami jak Hans
                        Christian Andersen czy Wilhelm i Jacob Grimmowie oraz
                        przedstawionymi przez nich opowieściami. Termin ten
                        jest jednak dużo starszy i pierwotnie oznaczał tyle co
                        zmyślenie, urojenie. W rozmaitych słownikach i
                        leksykonach rozgraniczenie między baśnią, bajką,
                        legendą, mitem czy podaniem zdaje się być klarowne,
                        jednak zgłębiając problem nietrudno zauważyć, że
                        pewne elementy gatunkowe jednego rodzaju przynależą
                        także do innych. Przede wszystkim należy oddzielić baśń
                        literacką, która może, ale nie musi zawierać
                        elementy folklorystyczne lub stanowić przetworzoną
                        opowieść ludową od baśni będącej bajką magiczną
                        (zwaną też bajką czarodziejską, właściwą, bajką
                        w sensie ścisłym; w języku angielskim nazywaną
                        popularnym terminem fairy tale). Należy także odróżnić
                        baśń będącą literackim opracowaniem przekazywanej
                        ustnie bajki ludowej od tekstu stylizowanego na ludowy.
                        Do tej drugiej kategorii można zaliczyć właśnie
                        utwory Zachary-Wnękowej czy dzieła Kazimierza
                        Przerwy-Tetmajera, takie jak „Bajeczny świat
                        Tatr” lub „Na skalnym Podhalu”. Szczególny
                        rozkwit tego drugiego typu opowieści możemy
                        zaobserwować w literaturze Młodej Polski.
                        
                         
                        
                        
Okładka
                        „Baśni spod Gorców” ilustracja
                        Olgi Siemaszko,
                        Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza 1980 r.