Jan Ceklarz

Miasto urojone.
Recenzja książki Beaty Chomątowskiej „Miasto Dzieci Świata”,
Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2024, ss. 472.

Książka Beaty Chomątowskiej „Miasto Dzieci Świata” już od pojawienia się zapowiedzi budziła duże zainteresowanie, a po publikacji także kontrowersje, znajdując swoich krytyków, jak i zagorzałych obrońców. Przyjrzyjmy się jej zatem rzeczowo.

Na początku zalety. Publikacja oparta jest na bogatym materiale źródłowymi, chociaż wykorzystanie owych źródeł budzi moje poważne zastrzeżenia, o czym poniżej. Nie zmienia to faktu, że dzięki zgromadzeniu bogatej bibliografii o Rabce, w tym zawierającej nowe dane, praca rozszerza wiedzę o miejscowości. Zaletą książki są rozdziały o rodzinie Kadenów i Wieczorkowskich, w dużej mierze nowatorskie, oparte na udostępnionych zbiorach rodzinnych i wywiadach przeprowadzonych przez autorkę. Na pewno wypełniają lukę w wiedzy o tej zasłużonej dla Rabki rodzinie. Wiele wnoszą także rozdziały o przedwojennej szkole dla dziewcząt w „Teresce” czy o kolonii dzieci niemieckich w czasie drugiej wojny światowej. Inne tematy, znane już z wcześniejszych publikacji, zebrane w jednym miejscu i przedstawione dobrym, reporterskim językiem, na pewno u wielu osób wzbudzą ciekawość. Ważne wreszcie jest poruszenie trudnych spraw nieadekwatnej opieki na dziećmi w sanatoriach, co dodatkowo potęgowało traumę związaną z samą chorobą oraz izolacją od rodziny.

 

Materiały źródłowe

Odnosząc się do problemów związanych z tą książką, zacznę o rzeczy bardziej osobistej, czyli wykorzystania materiału źródłowego. W wielu rozdziałach przewijały się znane mi wątki z publikacji, których jestem współredaktorem, czasami także współautorem. Niestety Beata Chomątowska najczęściej nie podaje źródła, na jakim się wzoruje. Jest co prawda podziękowanie dla Katarzyny i Jana Ceklarzów za publikacje, które odegrały „fundamentalną rolę w mojej kwerendzie archiwalnej…” (s. 427, tutaj i dalej, o ile nie podano inaczej, strony odnoszą się do „Miasta Dzieci Świata”) jednak owe publikacje, które posłużyły autorce do wykorzystania przypisów, mają także swoją strukturę, narrację, przedstawiają więc czyjąś pracę intelektualną. Jeżeli więc czytam fragment, który jest przeredagowanym tekstem napisanym przez kogoś innego, kto wykonał pracę nad pozyskaniem źródeł oraz zawarł swoje przemyślenia i wnioski, to uważam, ze uczciwie byłoby napisać na przykład: „przy pracy nad rozdziałem korzystałam z…”. Nie jest bowiem tak, że autorka wzięła tylko informacje o dokumencie archiwalnym i na jego podstawie sama doszła do wniosków, które w naszych publikacjach formułowali liczni specjaliści. Owe wnioski także są wzięte z tych niecytowanych artykułów, ukrytych w jednej linijce bibliografii jak np. „Zeszyty Rabczańskie” nr 1-7 czy „Z dziejów medycyny w Rabce”. Przykład: rozdział „Miastowy” jest, poza jednym cytatem, w całości oparty na artykule prof. Krzysztofa Woźniakowskiego opisującego pierwszą znaną literacką wzmiankę o Rabce (tekst ten pierwotnie został opublikowany w „Rabka w literaturze, literaci w Rabce”) oraz artykule prof. Grażyny Kubicy „»Idylla ponicka«, czyli Bronisław Malinowski i góralszczyzna” (z nr. 5 „Zeszytów Rabczańskich”), o których oczywiście ani słowa w przypisach. Wątek Malinowskiego jest w tym rozdziale na ok. pół strony, dlatego budziło moje zdziwienie, po co autorka zadała sobie trud zajrzenia do specjalistycznej książki M.W. Younga o Malinowskim, żeby zacytować raptem niecałe 3 linijki, te same, które cytowała prof. Kubica? Ciekawsze rzeczy, dające odpowiedź na powyższe wątpliwości, dał rozdział „Rabcio Zdrowotek”, gdzie autorka prowadzi swoją opowieść na podstawie książki Krystyny Kachel „»Rabcio« – teatr z Rabki”, oczywiści znowu bez podania źródła. Pojawia się tam cytat z dokumentu archiwalnego (przyp. 5 ze s. 342), który został zamieszczony w książce Krystyny Kachel („»Rabcio« …, s. 24-25), natomiast Beata Chomątowska zamiast powołać się na książkę i tym samym przyznać się, że takowa istnieje (poza 13 stronnicową bibliografią, gdzie faktycznie jest wymieniona) cytuje ten dokument z Archiwum Teatru Rabcio. Problem jest taki, że Beata Chomątowska nie była w Teatrze Rabcio w archiwum – wiem to od pracowników teatru, nie może więc powoływać się na dokument, którego nie zna. Ile przypisów z rzekomych badań archiwalnych zostało zwyczajnie skopiowanych z innych publikacji – nie wiem, ale mam wrażenie, że sporo.

 

Założenia

Główną wadą tej książki jest po pierwsze wytworzenie przez autorkę fikcyjnego obrazu Rabki, poprzez zastosowanie powierzchownych podziałów i nieadekwatnych kategorii, po drugie chęć przedstawienia Rabki w jak najgorszych barwach. I nie chodzi o pokazanie trudnych spraw, czy złych rzeczy, jakie działy się w miejscowości. O tym także powinno się pisać. Jeżeli jednak cała narracja, to próba udowodnienia, że Rabka jest miastem z koszmaru zamieszkałym przez ludzi bezdusznych (oczywiście poza pewnymi wyjątkami, jak np. Kadenowie, na szczęście prof. Rudnik, czy ciocia autorki dr Urszula Dzika), to dostajemy obraz czarno-biały, a z doświadczenia wiemy, że taki obraz najprawdopodobniej nie jest prawdziwy.

Zacznijmy od budzącej największe emocje sprawy złego traktowania dzieci w placówkach medycznych w Rabce. Wbrew pozorom temat ten jest w omawianej książce stosunkowo marginalny. Zajmuje raptem 30 stron w liczącej 472 strony pozycji, w rozdziałach „Turnus”, „Dyscyplina”, „Kolonia” oraz „W potrzasku”. W wielu innych miejscach książki są również informacje o pobytach dzieci w Rabce, ale głównie na zasadzie sprawozdawczej z dokumentów czy publikacji. Liczący 8 stron rozdział „Kolonia” właściwie także opiera się na korespondencji organizatorki wczasów z płatnikiem – łódzkim magistratem, ale dotyczy ewidentnie patologicznego organizowania lecznictwa dziecięcego przed II wojną światową (przez jedną osobę), więc zaliczmy go do tego wątku. Nie jest więc to główny temat tej książki, jak wydawać by się mogło z reklamy w mediach. Lecznictwo sanatoryjne miało wiele wad, ale także było wielowymiarowe. Dobrze, że w książce są wypowiedzi osób, które uczestniczyły w turnusach w Rabce. Szkoda jednak, że sam temat potraktowany został jednowymiarowo, bez pogłębienia problemu, bez wysłuchania drugiej strony, wreszcie bez jakiejkolwiek próby zastanowienia się czy owe relacje reprezentują wszystkich biorących udział w leczeniu w Rabce. To powinno być zrobione w ramach rzetelności pracy dziennikarskiej.

Z moich rozmów z pracownikami Uzdrowiska Rabka SA wynika, że pobyt w sanatorium był dla dzieci obciążający. Osoby opiekujące się dziećmi rozumieją, że turnus sanatoryjny mógł powodować dyskomfort. Natomiast nie zgadzają się z przesłaniem, że wszyscy opiekunowie byli źli. Tak nie było. W moich prywatnych rozmowach z osobami leczącymi się w Rabce, a było tych rozmów kilkanaście – czyli mniej więcej tyle, ile autorka cytuje w swojej książce, opinie były różnorodne. Jedni faktycznie mówili, że pobyt był ciężki i wspominają go bardzo źle. Inni wręcz przeciwnie, że była to fajna przygoda, niektórzy podchodzili do swoich wspomnień obojętnie. Nie mam wątpliwości, że dawny model opieki medycznej nad dziećmi – nie tylko w Rabce – był traumatyzujący. Zdarzeniem najgorzej wspominanym jest najczęściej moment izolacji od rodziców, którym nie wolno było przebywać z dziećmi w szpitalach, czy ośrodkach. Na pewno wśród opiekunów zdarzały się osoby niekompetentne, czy nie mające odpowiedniego nastawienia emocjonalnego. Ten temat wymaga jednak uczciwego opracowania z rozważeniem wielu czynników, okoliczności społecznych, historycznych, medycznych. Pod tym względem książka jest dosyć powierzchowna, chociaż podkreślę jeszcze raz, że zawarte wypowiedzi byłych dziecięcych pacjentów są ważne i powinny być wzięte pod uwagę, także na przyszłość. Autorka konsekwentne budując negatywną narrację nie bierze pod uwagę innych, pozytywnych rzeczy jak choćby pracy dr. Jerzego Żebraka, chociaż go cytuje, wybierając co smutniejsze fragmenty z jego wypowiedzi, pomija cenną relację jego pacjenta z 6 nr. „Zeszytów Rabczańskich”. Ledwie wzmiankuje „Nieprzetarty Szlak” czy pedagogiczną funkcję teatru „Rabcio” za czasów Stanisławy Rączko, skupiając się, dla lepszego efektu, na problemach technicznych teatru w latach 50. Takich pominiętych, pozytywnych tematów jest w Rabce wiele.

 

Krytyka Zespołu Sanatoriów Dziecięcych w Rabce

Dochodzimy w ten sposób do rozdziału, który nie jest bezpośrednio o dzieciach (jak większość książki), a w mojej opinii jest jednym z bardziej niesprawiedliwych – „Siły nienadające się”. Jest to litania braków, niedociągnięć i różnego rodzaju zaniedbań w pierwszych latach organizacji Zespołu Sanatoriów dla Dzieci w Rabce. Autorka zwraca uwagę na wszelkie uchybienia i niedoskonałości, nie biorąc pod uwagę jednego zasadniczego faktu, że Zespół powstał w 1947 r., czyli dwa lata po II wojnie światowej. Przypomnijmy zatem pewne fakty: Polska była najbardziej poszkodowanym krajem w przebiegu działań wojennych i okupacji w przeliczeniu na mieszkańca. Chodzi o straty ludnościowe i materialne. W 1947 r., wg cytowanego w omawianej książce prof. Marcina Zaręby trwała wojna domowa. Ubóstwo dotyczyło najbardziej podstawowych potrzeb jakim był pożywienie czy miejsce zamieszkania. Rabka również mocno ucierpiała w wyniku działań niemieckich i radzieckich, o czym autorka powinna wiedzieć, choćby z mojego artykułu w „Z dziejów medycyny w Rabce”, który w „Mieście Dzieci Świata” był wykorzystany (oczywiście bez podania źródła). Na to wszystko nakładają się: epidemia gruźlicy, inne choroby, uszkodzenia ciała, traumy wojenne, utrata rodziny. Była więc naprawdę paląca potrzeba utworzenia ośrodka dla dzieci. Czy Zespół Sanatoriów był porażką? Inni autorzy widzą organizację tego ośrodka w sytuacji dramatycznych braków, jako nierówną walkę z przeciwnościami. Nawet jako heroizm organizatorów. Jak było naprawdę, na pewno bardzo ciężko. Natomiast uważam, że pracownicy Zespołu nie zasłużyli na tak jednostronną ocenę.

Autorka w poszukiwaniu wszystkiego, co da się skrytykować posuwa się do sprzeczności, gdy utyskuje na brak regulaminu przyjęć do Zespołu Sanatoriów „Skrupulatni Szwajcarzy złapaliby się bez wątpienia za głowę, słysząc, że w uzdrowisku nie istnieje granica kontroli sanitarnej, a dzieci kierowane są do Rabki i leczone bez jednolitych wskazań lekarskich. […] Dopiero w 1949 roku powstaje stosowny regulamin […]” (s. 233 – 234). Regulamin wreszcie powstał, to dobrze? Ależ skąd! Gdy powstał, to okazało się, że według autorki jest wykluczający: „Są jeszcze inne dzieci niemile widziane w Rabce, co zaznaczają w regulaminach przyjęć” (s. 62) i tu przypis do regulaminu przyjęć do Zespołu Sanatoriów opracowany przez dyr. Tarnawskiego. Co powinien zrobić kierujący Zespołem dr Stefan Tarnawski, żeby zadowolić Beatę Chomątowską, napisać regulamin, czy nie? Sprawa pewnie dla większości jest oczywista, że regulaminy przyjęć do ośrodków medycznych muszą być. Jeżeli na początku go nie sformułowano, to pewnie trzeba wziąć pod uwagę bardzo trudne warunki i potrzeby przyjęć większej liczby dzieci. Natomiast krytyka, że regulamin powstał, wiąże się z fantazją autorki, że Rabka w 1949 r. będzie to „dziecięca, ponadnarodowa i bezklasowa republika” (s. 62). Nie było na to szans wtedy i pytanie, czy w ogóle owa republika może powstać? Dziwne jest, że autorka pisze rzeczy tak krytyczne i jednocześnie ahistoryczne, skoro w rozdziale „Republika skrzatów” dostrzega problem warunków powojennych, zniszczeń, czy gruźlicy. Ten rozdział jest właściwie pod względem tematu tożsamy z rozdziałem „Siły nienadające się”. Jeden jest na początku książki, drugi w połowie (moim zdaniem temat powinien być potraktowany łącznie) i chyba w trakcie pisania książki autorka zradykalizowała się w stosunku do Rabki.

 

Błędy historyczne i przestrzenne

Interpretacja Rabki jako miejscowości jest w książce Beaty Chomątowskiej niesprawiedliwie negatywna. Opiera się na nieadekwatnych kategoriach, co daje nieuzasadnione wnioski. Zacznijmy od pierwszej strony pierwszego rozdziału: „Dziewiętnastowieczna Rabka, niewielkie miasteczko u stóp Gorców, jest częścią Galicji Zachodniej, krainy w zaborze austriackim” (s. 7). Rabka w XIX wieku nie była miasteczkiem, tylko wsią, co jest bardzo istotne z wielu powodów – pańszczyzny, rozwoju rzemiosła, instytucji typowo miejskich itd. Od początku błąd, który akurat ma duże konsekwencje. Z tego wynika nieprawdziwy podział na „Miasto i Zdrój”. Obydwa twory miały być rozdzielone potokiem Słonką, co jest wybitnie dziwacznym pomysłem (s. 76). Po pierwsze na początku nie miasto tylko wieś i kształtująca się część uzdrowiskowa, a po drugie Słonka akurat nie jest żadną granicą! Granica między tzw. Rabką, czyli starym osadnictwem sprzed powstania uzdrowiska, a Zdrojem jest dokładnie w poprzek Słonki – w pewny sensie taką granicą były tory kolejowe, co autorka sama twierdzi (s. 95), ale jest to granica bardzo umowna. Każdy, kto zna choć trochę topografię Rabki, wie, że największe obszary osadnicze, czyli tzw. role – Gawronówka i Mlekodajówka są akurat w większości z drugiej strony torów niż dwór i kościół. Rabka w sensie pierwotnego systemu osadniczego rozciąga się od osi Raby (głównego cieku wodnego) i była wsią rozłożystą z racji ukształtowania terenu. Seria topograficznych bzdur, na których autorka buduje swoje kategorie w opisie Rabki jest na stronach 94 – 95. Dwór nie był „posadowiony dokładnie pomiędzy Miastem a Zdrojem”, jest właściwie na skraju pierwotnego systemu osadniczego. Wokół dworu nie rosło miasto, powstało raptem parę domów w okolicy tzw. rynku. Rynek był placem targowym we wsi, a nie założeniem miejskim. Dwór wreszcie nie był łącznikiem między urojonym miastem Beaty Chomątowskiej a Zdrojem, ponieważ kiedy powstał Zdrój, to właśnie tam zaczęły powstawać zabudowania typowe dla miasta. Za czasów Zubrzyckiego dwór pełnił jeszcze funkcję siedziby, ale kiedy przyszedł czas największego przedwojennego rozwoju Rabki, czyli dwudziestolecie, dwór był już „enklawą”, jak sama o tym pisze, czyli szkołą Wieczorkowskiego. Rabka uzyskała prawa miejskie w 1953 r. i nadal była to półwieś, czyli miejsce z wciąż funkcjonującymi gospodarstwami rolnymi, z stosukowo wyraźnie wydzieloną uzdrowiskową częścią sanatoryjno-willową. Mieszkańcy z części wiejskiej, oprócz uprawy roli pracowali także w części zdrojowej. Podział na „Miasto” i „Zdrój” ma też tę wadę, że w części „miejskiej”, czyli na wsi powstawały liczne obiekty pensjonatowe, choćby opisywana w książce „Hojnówka” w samym sercu rzekomego miasta, naprzeciw kościoła. Autorka po prostu ma znikome pojęcia o topografii Rabki i w dużej mierze jej historii, jednocześnie formułuje mocne sądy, mające uzasadniać jej przekonania. „Kiedy sama krążę po okolicy, pierwszy raz od dwudziestu lat, dociera do mnie, że Rabka-Zdrój istnieje tylko z pozoru, na który nabiera przyjezdnych. Naprawdę to dwa lub trzy osobne byty udające całość, na dodatek z dziurą po środku” (s. 77 – 78). Jak się można domyślić, owo krążenie miało miejsce w trakcie pisana książki, czyli w latach 20. XXI wieku. Jeżeli tak, to powyższe uwagi są po prostu nieprawdziwe. Proces zabudowy Rabki wraz z powstawaniem obiektów leczniczych i hotelowych poza częścią uzdrowiskową, a mieszkalnych w tzw. Zdroju, rozwój handlu i usług wzrost mobilności samochodowej oraz coraz większa zabudowa wolnych przestrzeni (co samo z siebie jest problemem) powoduje, że kompletnie nietrafiony jest argument o współczesnych „dwóch a nawet trzech bytach”. Rabka jest jednym organizmem zarówno urbanistycznym, jak i społecznym. Oczywiście podział na Rabkę i Zdrój ma swoje uzasadnienie historyczne i jest to interesujący fragment historii społecznej. Nadal można wyróżnić różne rodzaje zabudowy, odkryć strefy uzdrowiskowe, prześledzić indywidualne historie rodzinne, ale radykalny podział na „Rabkę” i „Zdrój” już nie istnieje, a na „Miasto” i „Zdrój” nigdy nie istniał. Przy okazji opisu historii Rabki, autorka podaje, że dwór zajął pola sołtysów między Poniczanką a Słonką, jest to bardzo ciekawa informacja i bardzo chętnie poznałbym jej źródło (s. 75). Dla autorki Rabka jest „nie-miejscem” (s.78). To określenie zostało wzięte od prof. Magdaleny Roszczynialskiej (z recenzji książki „Rabka w literaturze, literaci w Rabce”). Warto jednak zwrócić uwagę, że prof. Roszczynialska używała kategorii „nie-miejsca” dla osób czasowo leczących się w szpitalach czy sanatoriach, placówkach z definicji tranzytowych. Natomiast autorka tę kategorię zastosowała w rozdziale o Rabce mieszkańców. Sam tytuł „Miasto Dzieci Świata” (pisany w książce dużą literą) jest propagandowym chwytem z 1996 r. nadanym u schyłku Rabki jako ośrodka leczenia dzieci, przez niemającego do tego właściwie uprawnień wojewodę nowosądeckiego. Pojęcie Rabki jako „miasta dzieci” z lat 40. XX wieku dotyczyło czysto technicznej kwestii wyodrębnienia obszaru i obiektów na nim się znajdujących, który mogłyby być miejscem leczenia dzieci. Nie roszczono wtedy sobie pretensji do uniwersalizmu tego tytułu.

Przykładów na różne przeinaczenia i niedopowiedzenia, które w całościowym obrazie zafałszowują rzeczywistość, można mnożyć. W rozdziale „Ksiądz” poszukiwania winnych odejścia ks. Mieczysława Malińskiego z Rabki należałoby poprzedzić informacją, że był on na swojej pierwszej parafii w Rabce wyjątkowo długo, bo aż 11 lat, co było bardzo nietypowe i jest nadal w zwyczajach Kościoła Katolickiego. W „Księstwach lekarskich” zupełnie pomieszane są informacje o głównych ośrodkach leczniczych w Rabce (s. 361). Wymienione są „instytut Rudnika”, „Pstrowski”, trzeci „zwany przez miejscowych Zespołem, dla cierpiących na alergie, choroby układu oddechowego i cukrzycę […]” i sanatorium kolejowe tzw. „Lotos”. Wszystko to „w okresie PRL-u będzie tworzyć państwowe uzdrowisko”. Konsekwentnie na str. 371, 383, 386 nazwa „państwowe przedsiębiorstwo uzdrowiskowe” pisana jest małą literą. Na miłość Boską! W książce „Z dziejów medycyny w Rabce” jest to wszystko wytłumaczone, o czym autorka powinna wiedzieć, bo odwołuje się do niej na prawo i lewo (jak zwykle bez podania źródła). Co więcej, w różnych miejscach swojej książki sama tłumaczy poprawnie różne zawiłości związane z organizacją służby zdrowia w Rabce. Może zanim zacznie „twórczo korzystać ze źródeł”, warto je przeczytać ze zrozumieniem. Największe były rzeczywiście „Pstrowski”, „Lotos”, „Instytut” Rudnika (faktycznie często zmieniający nazwy, ale wywodzący się z Zespołu Sanatoriów dla Dzieci) oraz Państwowe Przedsiębiorstwo „Uzdrowisko Rabka” (w skrócie PPU). Cztery różne instytucje. Jest to kolejny dowód, że autorka nie wie o czym pisze. Nie wie, gdzie pracowała ciocia Ula (dr Urszula Dzika). „Konia z rzędem temu, kto od razu połapie się w gąszczu nieustających przekształceń, zmieniających się nazw i przechodzących z rąk do rąk nieruchomości” (s. 361), asekuruje się autorka. Nie! To był jej obowiązek względem rzetelności dziennikarskiej, zwłaszcza że te sprawy zostały dokładnie wyjaśnione w książce, którą autorka zna dobrze.

Można tak dalej: Gorce nie leżą na „Pogórzu Karpackim” (s. 69), Antonina Zachara-Wnękowa nie urodziła się w Rabce (s. 71), Jan Wieczorkowski (pierwszy) nie był filozofem, pomimo posiadania doktoratu z filozofii (s. 161), Henryk Urbanowski nie był absolwentem Gimnazjum Wieczorkowskiego, a jego artykuł nie został opublikowany w „Wiadomościach Rabczańskich” (s. 163), ks. Justyn Bulanda nie był proboszczem (s. 332), prof. Jan Rudnik nie przeprowadzał operacji torakochirurgicznych (s. 360). Kazimierz Kaden nie był właścicielem Rabki, ale olbrzymiego przedsiębiorstwa, które nazywało się „Zakład Kąpielowy”, to już nie były czasy prywatnej własności miast i poddaństwa chłopów (s. 371). Trudno też się zgodzić, że „czarny łabędź – tak ekonomiści nazywają nagłe, nieprzewidywalne wydarzenie, które w znaczący sposób zmienia światową gospodarkę […]” (s. 406) to postęp medycyny, który miał się przyczynić do upadku Rabki jako ośrodka leczenia dzieci. Wzrost wiedzy medycznej z definicji nie odpowiada nagłemu wydarzeniu zmieniającemu warunki, jest przecież przewidywalny i rozciągnięty w czasie. Nawet olbrzymi sukces światowej medycyny, jakim są szczepionki na COVID (przeciw wirusowi SARS-CoV-2), to wynik dziesięcioleci pracy badawczej. Opanowanie epidemii gruźlicy było pierwszym momentem, kiedy podjęto refleksję nad powojenną funkcją Rabki. Dalszy rozwój medycyny, w którym przecież czynnie uczestniczył Instytut Matki i Dziecka w Rabce (tzw. Instytut Rudnika), sprawiał, ze zmieniały się metody leczenia chorób dróg oddechowych. Nic w tym nagłego nie było.

Dzieci w Rabce mogą czuć się dobrze, tylko kiedy są w miarę zamożne i kochane przez rodziców (s. 158). Dla innych nie ma szczęśliwego dzieciństwa. Zamożność jest dla autorki czynnikiem limitującym szczęście w dzieciństwie. Czy inni, nawet z dobrze funkcjonujących emocjonalnie rodzin nie maja szans na szczęśliwe dzieciństwo? Tak wynika z przykładów w książce. Jest jeszcze jedna grupa znajdująca w Rabce szczęśliwe chwile, to dzieci żydowskie w 1945 r., których pobyt został opisany w zaskakująco pozytywnych barwach (s. 253 – 263), co miało być oczywistym zabiegiem przed kontrastem z późniejszymi wydarzeniami z ostrzelaniem domów, w których przebywały. Inne dzieci, nawet jeżeli wyrażały pozytywne opinie, to na pewno im to wmówiono, jak leczonym w Kolonii Izraelickiej jeszcze przed wojną (s. 90). O Rabce w ogóle nie można pisać dobrze, reporterka Ewa Owsiany „tworzy mit sielankowej Rabki i własnych rodziców jako przedstawicieli elity […]” (s. 331), chociaż pisała także o trudnych rzeczach. Kornel Makuszyński musiał być zamroczony „jakby do głowy uderzyło mu świeże powietrze. Nie dziwota – zapewne ugoszczono go należycie” (s. 347), gdy tworzył swoje artykuły o Rabce. Artykuły oczywiście miały charakter promujący budowę Śląskiego Sanatorium im. W. Pstrowskiego, ale czy to znaczy, że były od początku do końca fałszywe? Czy dzieci po wojennych przejściach nie mogły czuć się w Rabce dobrze? Dzieci w tzw. żydowskim sierocińcu w 1945 r. pisały w listach, że to jest możliwe.

 

„Mit” i „oczyszczenie”

Na tym zakończę katalog błędów i przeinaczeń większych i mniejszych, nie wyczerpując go jednak. Jedne są drobnymi nieścisłościami, które każdemu mogą się zdarzyć, inne zdarzyć się nie powinny. Przejdźmy do rzeczy wyjątkowo bulwersującej, czyli pseudoantropologicznego wywodu ze stron 318 – 326 dotyczącego mitu zbójnickiego w rabczańskiej świadomości. Zastrzeżenie: nie chodzi tutaj o to, czy ów mit faktycznie funkcjonuje w Rabce, ale czy na podstawie wywodu przedstawionego przez Beatę Chomątowską można uzasadnić jego funkcjonowanie w tym konkretnym przypadku, jakim jest społeczność Rabki tuż po II wojnie światowej. Przyjrzyjmy się temu bardzo dokładnie.

Wywód rozpoczyna się, niczym w inwokacji do muz, od odwołania się do Bronisława Malinowskiego, który, według autorki, powiedziałby to samo co ona! Na początku społeczność rabczańska w XIX w. jest tradycyjna, chłopska – to się zgadza. Po odkryciu źródeł powstaje „Miasto-Zdrój”, to pojęcie jest fanaberią Beaty Chomątowskiej i opisane zostało powyżej. Następuje rozwój miejscowości, trwają stare struktury społeczne, powstają nowe, są miejscowi, są przyjezdni, przyjezdni stają się miejscowymi. Tak to zwykle działa. Następuje II wojna światowa, która „zaburza homeostazę” miejscowości. Po wojnie trzeba „na nowo scalić rozbitą wspólnotę”. Scalą ją mity. „To one pozwalają wrócić do czasu, który można nazwać sakralnym – niepodlegającym zmianom, wpływowi wielkiej polityki i historii. Czasu życia w górach, zgodnie z rytmem przyrody, w towarzystwie biegających po lasach Janosików i turoni”. To ostatnie zdanie jest wyjątkowym przejawem ignorancji, gdyż bierze element obrzędowy, jakim jest postać turonia w kolędowaniu w okresie bożonarodzeniowym, postać mającą podstawową rolę w ludowej wizji świata dotyczącej cyklów wegetacji i płodności i kompletnie zmienia jej znaczenie. Zamiast postaci z obrzędu autorka wmawia czytelnikom, że górale wierzyli w realność turonia, który miał żyć kiedyś w lasach. Stopień ignorancji tego tematu po prostu obraża mieszkańców Rabki, zwłaszcza wywodzących się ze społeczności góralskiej. Obraża zresztą także wszystkich, którzy wykazują jakikolwiek szacunek do elementów kulturowych funkcjonujących w sferze symbolicznej. Dalej zresztą nie jest lepiej, ponieważ „żeby ukoić się w niepewnej rzeczywistości, opowiadamy sobie baśnie, zupełnie jak dzieciom”. No i opowiada fragment „Baśni o Luboniu” Antoniny Zachary-Wnękowej! Autorka twierdzi, że w latach 40. XX w. w Rabce funkcjonuje mit zbójnicki na podstawie wymyślonej wiele lat poniżej opowieści dla dzieci („Baśnie spod Gorców” Antoniny Zachary-Wnękowej wydano w 1980 r.). Owa baśń jest autorskim pomysłem Zachary-Wnękowej i nie ma wiele wspólnego z tradycyjnymi ludowymi podaniami, chociaż występują w niej elementy folklorystyczne. Chyba że autorka znalazła coś więcej np. w zbiorach antropologa Izydora Kopernickiego, niż to co było w artykule o nim w „Z dziejów medycyny w Rabce” i okaże się, że tak niegóralskie imiona jak Arwot czy Arelka są jednak tradycyjne. Dalej jest cytat z innego opowiadania, niby także konstytuującego mit, po czym następuje teza: „Nieprzypadkowo w Rabce, gdzie Luboń – ulubioną siedzibę partyzanckich oddziałów – nazywano dawniej Zbójecką Górą, powiela się historię o Rabcusiu, Tomku Luboniu, Janasiku – lokalnych odpowiednikach słowackiego Janosika […]”. Po pierwsze Luboń nie był ulubioną siedzibą partyzancką, główne siły były w Gorcach, a w okolicach Rabki był najrozsądniejszym wyborem. Po drugie Zbójecka Góra jest innym topograficzne obiektem niż Luboń, kiedyś nawet była słynna z wypadków samochodowych na Zakopiance. Po trzecie owe postacie nie mają w Rabce prawie żadnego znaczenia i na pewno nie miały w tuż po wojnie. Kto to jest Rabcuś? Według Internetu postać z czyjegoś opowiadania ze strony promującej Szlak Zbójnicki, Tomek Luboń został wymyślony przez Zacharę-Wnękową. Janasik – Janosik głównie funkcjonował wtedy w kontekście twórczości Kazimierza Przerwy-Tetmajera czy Jana Kasprowicza i pojawiał się bardziej w reinterpretowanych elementach folkloru.

Okazuje się, że postać powojennego partyzanta Józefa Świdra ps. „Pucuła” i „Mściciel” z „miejscowej, góralskiej perspektywy” jest idealnym archetypem zbójnika. Archetyp został zresztą dosyć powierzchownie scharakteryzowany przez autorkę, ale chodzi w nim o młodość, dobre pochodzenie z bogatej rodziny, odwagę, przemoc wynikającą z życiowej swobody. Przedstawione są działania „Mściciela”, w tym walka z funkcjonariuszami UB i żołnierzami KBW oraz zabójstwo dokonane w żydowskiej rodzinie Jerzego Cynsa (wtedy dziewięcioletniego dziecka) – zginęła jego matka, ciotka i wujek. Świder według Beaty Chomątowskiej żyje i ginie jak w micie zbójnickim. „Mit scala wspólnotę – wszyscy pomagają zbójnikom, gdyż są tu „swoi” – przywraca mieszkańcom poczucie sprawczości, nadwątlone przez okupację, ale wpływa także na interpretację tego, co się wydarza”. Jacy wszyscy? Którzy dokładnie? Cała wspólnota Rabki? To co napisała Beata Chomątowska jest kompletną bzdurą. Podziały powojenne w Rabce i szerzej na Podhalu były dramatyczne. Autorka układa własną bajkę o sielankowych relacjach oddziału AK Jana Stachury „Adama” z oddziałami Józefa Kurasia „Ognia” i twierdzi, że wszyscy po wojnie w Rabce popierali działania zbrojne. Tak nie było, w Rabce jak na całym Podhalu, powojenna walka partyzancka miała swoich zwolenników i zagorzałych przeciwników. I tak jest do dzisiaj. Wystarczy prześledzić aktualne spory wokół „Ognia”, opinie środowiska AK o „Ogniu”, obronę przez jego zwolenników, żeby zobaczyć jak skomplikowany jest to temat. Józef Świder „Mściciel”, wraz ze swoim fabrykowanym przez Beatę Chomątowską mitem, ma być rzekomo bohaterem Rabki. Jest to kolejna bzdura, gdyż poza wąskim kręgiem osób, rodziny, która podkreśla jego walkę niepodległościową przeciw sowieckiemu porządkowi oraz zaangażowanych w kreowaną w ostatnich latach politykę historyczną, a dotyczącą kultu żołnierzy wyklętych, teraz nazywanych niezłomnymi, jest to postać prawie nieznana. Nie był także bohaterem wtedy.

Sprawa „Mściciela” pojawiła się przy okazji przemocy wobec Żydów w czasie wojny i po wojnie. Autorka twierdzi, że problemem społeczności Rabki jest „zaburzony porządek” w relacjach polsko-żydowskich jaki powstał w czasie wojny w związku z działalnością w Rabce niemieckiej „szkoły katów” SS w willi „Tereska”, czyli Szkoły Dowódców Policji Bezpieczeństwa i Służby Bezpieczeństwa, gdzie uczono metod terroru. Tam więc Żydzi „wyjęci przez hitlerowców spod prawa, wszyscy, nie wykluczając niemowląt i dzieci, torturowani i mordowani na podwórzu willi Tereska, w centrum Rabki, na oczach całej społeczności, jak zwierzęta na arenie podczas jakiegoś krwawego, wyreżyserowanego spektaklu tracą dotychczasowy status. Stają się nieczyści, niejednoznaczni, zagrażający” (…) „Jednocześnie w Teresce doszło do publicznego złamania tabu związanego z nieczystością – ogołocenia cmentarza z marmurowych macew i wykorzystana ich do wzniesienia schodów stanowiących część owej areny śmierci”. Willa, a właściwie gmach „Tereski”, wznosi się do tej pory na ul. Słonecznej. Sama autorka w rozdziale „Słoneczna” opisuje, że idzie się nią pod górę. Nie jest to centrum Rabki (samo pojęcie centrum Rabki jest sporne). Wtedy była na uboczu, co więcej, morderstwa głównie odbywały się nie na dziedzińcu przypominającym w opisach autorki cyrk Nerona czy Koloseum, ale w lesie za budynkiem, o czym autorka przecież wielokrotnie pisała. Najważniejsze jest to, że nie na oczach całej społeczności, gdyż nikt, kto nie musiał, tam nie chodził z najzwyklejszej obawy o własne życie. Te tragiczne wydarzenia prowadzą autorkę do konkluzji, że nieczystość związana z wydarzeniami w „Teresce” domagała się oczyszczenia. „Cóż nadaje się lepiej na obrzęd rytualnego oczyszczenia, powrotu do stanu pierwotnej niewinności, niż przyjęcie miana Miasta Dzieci”. Skoro autorka podchodzi niefrasobliwie do opracowań napisanych przez inne osoby, niechże chociaż przeczyta własny tekst, gdyż na początku książki sama pisze skąd się wzięła idea „miasta dzieci”. Los Żydów w czasie II wojny światowej był straszny, co do tego nie ma wątpliwości. Jednak wyciąganie z tego pokracznych tez o potrzebie oczyszczenia Rabki w związku z zbrodniami w „Teresce” jest nieporozumieniem. Rabczanie nie czuli się odpowiedzialni za to, co się działo w niemieckiej placówce, gdzie personel stanowili Niemcy i Austriacy, kursantami byli także Ukraińcy. Paradoksalnie większość rabczańskich Żydów zginęła w nazistowskim niemieckim obozie zagłady w Bełżcu, nie w „Teresce”. Dlaczego Rabka miałaby wymagać specjalnego rytuału? W micie zbójnickim i postulowanej rytualnej nieczystości Beaty Chomątowskiej nic się nie zgadza w sferze interpretacji. Nie jest ekspiacją koncepcja „miasta dzieci” powstała tuż po wojnie, do której nawiązuje późniejszy pomysł „miasta dzieci świata”. Powoływanie się na prof. Bronisława Malinowskiego w tak niedorzecznych konstruktach jest profanacją pamięci tego wybitnego uczonego.

 

Obraz mieszkańców Rabki

Przyjrzyjmy się wreszcie obrazowi Rabczan w opisywanej książce (w związku nadchodzącą zmianą zasad pisowni, słowo „Rabczanin” będzie zapisywane wg nowych reguł ortograficznych). Zaczyna się on od galicyjskiej biedy, co było faktem, oraz od statystyk śmiertelności dzieci, która wtedy ogólnie była wysoka we wszystkich grupach, ale dobrze wyostrzyć tekst danymi z epidemii cholery z 1847 r., kiedy choroba zebrała przerażające żniwo ok. 30% populacji. Dane na podstawie własnych badań nad księgami zmarłych rabczańskiej parafii podał dr Zdzisław Olszewski w publikacji swojego doktoratu. Aktorka cytuje jednak oryginalny dokument z parafii „Liber Mortuorum pro pago Rabka 1836 – 1865” (s. 7), założę się, że nie była w archiwum parafii pw. św. Marii Magdaleny w Rabce, a dane skopiowała od dra Olszewskiego. Bieda, przemoc wobec dzieci powodowały zanik ludzkich uczuć, aż do tego stopnia, że gdy w kościele (obecnym budynku Muzeum im. Orkana), koło swojej przedwcześnie zmarłej córki Rafaeli, miała być pochowana Laura Zubrzycka, właścicielka rabczańskich dóbr odziedziczonych po mężu Julianie, to bezduszni członkowie rady parafialnej uniemożliwili ten pochówek (rozdz. „Kwiatuszek”). Laura Zubrzycka była skonfliktowana z proboszczem i nielubiana w Rabce, ale za sprzeciwem na pochówek kryje się, według autorki, przecież bark ludzkich uczuć wiejskich mieszkańców Rabki, poranionych śmierciami swojego potomstwa i niepotrafiących współczuć komuś innemu. Bez „pańskiego sentymentalizmu”, kompetencji kulturowych, znajomości trenów Kochanowskiego (s. 36) żyją w swoim przyrodniczym rytmie zdominowanym przez śmierć i ciągłą walkę o przetrwanie. Zanim odmówi się miejscowym emocji typowych dla gatunku ludzkiego, zwróćmy uwagę, że pochówek Laury Zubrzyckiej w kościele w Rabce wiązał się z znaczną darowizną na rzecz parafii, którą przejęli krewni. Sprawa zresztą miała dalszy ciąg. W każdym razie, najbardziej prawdopodobnym motywem sprzeciwu wobec tego pochówku były pieniądze, jakie krewni mogli zarobić. Rzeczą oczywistą jest bowiem, że w XIX w. niedopuszczenie przez mieszkańców – chłopów do pochówku w kościele właścicielki dóbr rabczańskich (żony byłego właściciela, szlachcica z obowiązkami kolatorskimi), było czymś skrajnie nietypowym. Laura Zubrzycka pochowana wtedy została w dominującej nad cmentarzem pięknej neogotyckiej kaplicy.

Idziemy dalej.

Rabczanie to tępaki, nieuki, ciemnota i skąpi pijacy, a z dziećmi po dobroci nic się nie zdziała – jest to wypis z kronik szkoły „w Słonnem”, czyli dzisiejszym Słonem (s. 66). Dokument skądinąd bardzo ciekawy, ale przy okazji mamy tytuł rozdziału „Tępaki, nieuki” i oczywiście żadnego komentarza starającego się wyważyć rację. Chyba że autorka tak właśnie myśli – obawiam się zresztą, że tak właśnie jest. Dalej, zwróćmy uwagę na sposób argumentacji w analizowanym wyżej micie zbójnickim wg Beaty Chomątowskiej. Rabczanie funkcjonują w świecie skonstruowanym na podstawie starych wierzeń, doprowadzonych do absurdu przez autorkę poprzez biegające po lasach turonie, opowiadają sobie dziecinne bajki o czarowniku Arwocie na Turbaczu, Tomku Luboniu czy Rabcusiu i na tej podstawie cała wspólnota Rabki (czy także ta przyjezdna inteligencka elita?) wyznaje mit zbójnicki. Zdarzenia negatywne, wręcz zbrodnicze, chociaż popełnione przez kogoś innego, naruszają jednak tabu, w tym tabu cmentarza i wymagają obrzędu oczyszczenia. Z czym się to Szanownym Czytelnikom kojarzy? Czy nie z opisem kultur pierwotnych? Brakuje jeszcze szamana i kultów totemicznych (krążą pogłoski o drugim wydaniu książki więc jeszcze nic straconego). Ten opis jest przykładem stereotypowych i powierzchownych klisz w schemacie pojęciowymi, nawet nie postkolonialnym, ale kolonialnym. Rabczanin to ubogie emocjonalnie, bezduszne, tępe, chytre, małe dziecko wierzące w swoje opowieści i funkcjonujące w magicznych ramach tabu i oczyszczenia. A jeżeli dodamy stwierdzenie, powstałe w kontekście organizacji Śląskiego Sanatorium dla Dzieci im. Pstrowskiego: „Aż szkoda, że zarządzania całością rabczańskiego uzdrowiska nie powierzono Ślązakom” (s. 357), to mamy klasyczne kolonialne wyobrażenie, że miejscowi nie mają prawa do autostanowienia, a rządami powinny się zająć cywilizowane elity z zewnątrz. „Pstrowski” był sztandarową inwestycją, także propagandową, PRL dla śląskich dzieci. Inwestowano w ośrodek olbrzymie środki, o czym autorka oczywiście pisze w swojej książce. Nie można jednak wyjątkowości „Pstrowskiego” rozciągać na całość. Śląsk po wojnie nie był krainą mlekiem i miodem płynącą, skąd mogłaby przyjść do Rabki cywilizacja. Już w XIX zaczęto odkrywać Innego, także w małopolskim chłopie. Może czas na autorkę?

Podsumowując:

    1. Książka Beaty Chomątowskiej ma charakter reporterski, napisana jest w formie w miarę niezależnych rozdziałów. Może być dla wielu osób ciekawą lekturą. Takie opinie pojawiają się już od czytelników.
    2. Ma mocno rozbudowaną warstwę faktograficzną. Zbiera rzeczy już wcześniej publikowane, jest też grupa nowych informacji, dotycząca zwłaszcza rodziny Kadenów i Wieczorkowskich i to jest w mojej opinii najlepsza jej część.
    3. W warstwie narracyjnej jest niespójna, autorka daje się ponieść fali źródeł, nie potrafi przeprowadzić krytycznego wyboru. Powoduje to, że rozdziały toną w licznych cytatach, czasami ciekawych, ale innym razem zupełnie drugo- czy trzeciorzędnych. Zdaję sobie sprawę z względności tego zarzutu – to co dla jednych osób stanowi nadmiar dla drugich może mieć właśnie wartość poznawczą.
    4. Brakuje wielu informacji o Rabce z zakresu historii, wiedzy o poszczególnych ludziach czy instytucjach. Czy powinny być? Moim zdaniem tak, ponieważ książka nie jest, wbrew temu co się o niej twierdzi medialnie, pracą o dzieciach i ich problemach w kontekście lecznictwa instytucyjnego, zwłaszcza w izolacji od rodziny, ale jest to opis miejscowości, gdzie nicią przewodnią jest zwykle, ale nie zawsze, organizacja lecznictwa dziecięcego. Jeżeli jest to opis miejscowości, to dla pełnego obrazu potrzeba wielu uzupełnień.
    5. Ewidentną wadą tej książki jest, miejscami posunięta do skrajności, tendencja do negatywnego opisu Rabki. Są od tego wyjątki, gównie w rozdziałach o rodzinie Kadenów. Niestety w wielu miejscach opis prowadzony jest powierzchownie, wybiórczo, bez dystansu, często nie uwzględnia kontekstu społecznego, historycznego, aktualnych możliwości działania dostępnych w danym momencie, mechanizmów pamięci. Autorka często skupia się na pojedynczych źródłach nie dając przestrzeni do rozważenia innej perspektywy, nie widzi niuansów, szarości pomiędzy czarnym i białym, chociaż w jej przypadku zwykle czarnym. Nie sili się nawet na wyważenie racji.
    6. Autorka w wielu miejscach korzysta z źródeł w sposób nie spełniający standardów etycznych. Nie podaje w przypisach publikacji, które stanowią główne źródło informacji dla danego rozdziału. Jest rzeczą oczywistą, że w książkach typu reporterskiego nie jest możliwe, ani nawet konieczne, podanie wszystkich miejsc pochodzenia danych. Jeżeli jednak rozdział opiera się w większości na czyjejś publikacji, to brak informacji o tym jest nieuczciwością. Zwłaszcza w przypadku wykorzystywania wyników badań archiwalnych autorów i podawania ich za swoje, co niestety miało miejsce.
    7. Warstwa interpretacyjna w książce jest w dużej mierze nieadekwatna, a miejscami skandaliczna. Nieadekwatne są opisy „Miasta-Zdroju” i dwoistości Rabki, aczkolwiek dotyczą faktycznie istniejących zjawisk kształtowania się miejscowości. Szczególnie bulwersujące są miejsca dotyczące oderwanych od rzeczywistości kolonialnych interpretacji mieszkańców Rabki, co dotyczy konstrukcji przez autorkę mitu zbójnika w powojennej Rabce w oparciu o całkowicie błędne przesłanki oraz określenia Rabczan jako „dzikich” w rozumieniu prymitywnych, zacofanych i niezdolnych do autonomicznych działań. Ta nazwa oczywiście w książce nie pada, myślę zresztą, że owe stwierdzenia mogą wywołać u autorki duże zdziwienie, ale niestety tak poprowadzona negatywna narracja dała swoje efekty. Uprzedzenia są często nieuświadomione.
    8. Książka ma swoje zalety i miejsca wartościowe,ale w całości uważam ją za rażąco niesprawiedliwą.

Rabka-Zdrój, 17.06.2024 r.