Życiorys płk. Stanisława
Dąbrowy-Kostki kojarzyć się może z powyżej
cytowanymi fragmentami „Dębów” Jacka
Kaczmarskiego. Poznaliśmy się, gdy współorganizowałem
jubileuszu 80-lecia PTTK w Rabce w 2008 r. Wysoki,
prosto się trzymający starszy pan, niezwykle ciepły i
pogodny. Później spotkaliśmy się w jego przypominającym
archiwum mieszkaniu, gdzie podczas kilkugodzinnej
rozmowy, udało mi się nakłonić go do spisania
wspomnień z jego powojennych losów związanych z
Rabką. Nie było to łatwe z tego względu, że dla
niego najbardziej liczą się wydarzenia wojenne, kiedy
był żołnierzem AK i Delegatury Sił Zbrojnych na
Kraj. Mniej chętnie i z większą zadumą opowiadał o
WiN-ie i ubeckich więzieniach. Stwierdziłem wtedy, że
te wspomnienia trzeba opublikować z dwóch
zasadniczych względów. Po pierwsze jest to kapitalny
opis epoki, w jakiej przyszło mu żyć. A po wtóre
swoje wspomnienia Stanisława Dąbrowa-Kostka opowiadał
w piękny sposób, z dużą swadą i humorem, ale bez
patosu i upiększeń. Mówił o swojej bezkompromisowej
postawie, za którą przyszło mu drogo zapłacić, ale
jednocześnie akcentował, że sytuacje życiowe były
wielowymiarowe. Później spotykaliśmy się jeszcze
parokrotnie, za każdym razem dyskutując przez wiele
godzin. Pan pułkownik zaproponował, bym zwracał się
do niego „wujku”, co jest dla mnie
zaszczytem. Jednoznacznie negatywnie oceniał PRL, co
nie przeszkadzało mu wystawić dobrej opinii o znajomym
sekretarzu PZPR. Przyznawał się do silnych związków
z Kościołem, ale mówił i o swoim kryzysie
wiary. Jest człowiekiem z krwi i kości, który radził
sobie w bardzo trudnych dla niego sytuacjach nie
rezygnując ze swoich zasad; realistą precyzyjnie
oceniającym rzeczywistość, ale bez wrogości do ludzi
i zdarzeń.
Nasze rozmowy
prowadzone były w formie wywiadu. Jednak w trakcie
redakcji tekstu stwierdziłem, że wypowiedź Pułkownika
jest pełnym przekazem jego poglądów i spójnym opisem
życia. Dlatego wspólnie zredagowaliśmy tekst w formie
pierwszoosobowej opowieści. Do tego dołączony został
aneks opisujący jego lata wojenne i powojenne do
momentu wyjścia z więzienia. Jak twierdzi wujek, aby
zrozumieć pewne wydarzenia trzeba znać szczegóły, które
je poprzedzały, bo to właśnie one składają się na
bieg historii. Pewnie ma rację.
Stanisław
Dąbrowa-Kostka (fot. J. Ceklarz 2013)
Stanisław Dąbrowa-Kostka,
Jan Ceklarz
Człowiek
„nikt”. Opowieść o dwudziestu latach z życia
Stanisława Dąbrowy-Kostki
(fragment)
Wysiadłem z pociągu
w Rabce – człowiek nikt. Podobnie jak przed
tygodniem wysiadłem z pociągu w Nowym Sączu i tam,
nie mając absolutnie żadnych kontaktów, próbowałem
znaleźć jakąś pracę. To mi się nie udało. Wobec
tego wcześniej zaplanowałem, że będę jechał z
Nowego Sącza do Chabówki i będę wysiadał we
wszystkich większych miejscowościach po drodze, by tam
szukać pracy.
Ja nie tylko byłem
nikim, gdy przyjechałem do Rabki, ale ja bardzo starałem
się być nikim. Bardzo mi na tym zależało, gdyż wiozłem
ze sobą „garb” swojej przeszłości,
wybitnie niewygodny w Polsce Ludowej.
W drodze do Rabki
Wyrok skończył się
5 września 1949 r. Siedziałem za nie w pełni
udowodnioną działalność w Zrzeszeniu Wolność i Niezawisłość
(WiN) oraz okupacyjną walkę konspiracyjną w
rzeszowskim Podokręgu Armii Krajowej (AK). Władza
ludowa nie wiedziała o jednym fakcie z mojego życiorysu.
W 1945 r., pod pseudonimem „Dzierżyński”,
dowodziłem na Podkarpaciu oddziałem partyzanckim,
podlegającym Delegaturze Sił Zbrojnych na Kraj. Gdyby
o tym wiedziała, nie uszedłbym z życiem. Przez wiele
lat musiałem ukrywać moją akowską przeszłość.
Natomiast o „Dzierżyńskim” absolutnie nikt
nie mógł się wtedy dowiedzieć!
Więzienny ubol wręczył
mi świstek papieru potwierdzający zwolnienie, zanotował
podany mu adres w Przemyślu i kategorycznie nakazał
meldowanie się w terminie 2-tygodniowym w tamtejszych
komendach milicji i bezpieki. Na formularzu zwolnienia
figurował tylko nakaz meldowania się na Milicji
Obywatelskiej (MO).
- Na zwolnieniu nie ma
nic o meldowaniu w Urzędzie Bezpieczeństwa (UB) -
stwierdziłem półgłosem.
- Na milicji i w urzędzie
powiedziałem! – ryknął ubol.
W moich warunkach
wyjazd do Przemyśla byłby samobójstwem. Postanowiliśmy
razem z moją żoną Haneczką (tak ją nazywałem), która
czekała na mnie pod więzienną bramą, pojechać do
Zakopanego, gdzie wtedy pracowała. Tam, mając dwa
tygodnie czasu, zamierzałem rozpoznać sytuację, a
następnie podjąć jakieś dalsze decyzje. Niewątpliwie,
zresztą nie pierwszy raz w życiu, interweniował mój
niezawodny Anioł Stróż…
Stanisław Dąbrowa-Kostka
Moje trudne CV
(fragment)
Kilka dni przed
wybuchem wojny objąłem, trwającą do 14 września, służbę
łącznika w Komendzie Dzielnicy Obrony Przeciwlotniczej
i Przeciwczołgowej Przemyśl-Zasanie. Tego dnia
natarcie niemieckie zatrzymane zostało na rubieży
rzeki San. W nocy ojciec z dyrektorem przemyskiego
gimnazjum, Zygmuntem Weimerem, nie wiedząc, że jestem
przypadkowym świadkiem ich tajemnej operacji, zakopali
w ogrodzie swoje Brauningi kal.6.35 z zapasowymi
magazynkami i niezłym zapasem amunicji. Kilkanaście
minut potem wydobyłem ów skarb. Następnego dnia, gdy
jeszcze trwała walka o prawobrzeżny Przemyśl, z
kilkoma kolegami, na zalesionych wzgórzach przedmieścia
Lipowica, zbierałem broń porzuconą w zaroślach przez
żołnierzy broniących tego odcinka i zaskoczonych
skutkiem zdrady.
W 1939 roku miałem
dopiero 15 lat (urodziłem się 11.10.1924 r.), ale tak
się jakoś samo złożyło, chociaż nikt mnie nie
mianował i nie czyniłem żadnych starań w tym
kierunku, że zostałem komendantem naszej
konspiracyjnej grupki, którą nazwaliśmy
„Lipowica”. Zgromadziliśmy trochę broni,
amunicji i granatów ręcznych, rozmaitego sprzętu
wojskowego, map i literatury wojskowej. Gorliwie szukałem
kontaktu z jakąś „dorosłą" organizacją,
jak to ją wtedy określałem, która podobnie jak
Polska Organizacja Wojskowa (POW) w latach I wojny światowej
musiała przecież istnieć! Gdy wreszcie trafiłem na
Związek Walki Zbrojnej (ZWZ), zaprzysięgnięto tylko
mnie i mojego kolegę Romka Łabę, odmawiając zgody na
przyjęcie całej mojej grupy. Wkrótce jednak pojawił
się kontakt na Polską Organizację Zbrojną (POZ), która
przygarnęła „Lipowicę" z całym majątkiem,
nadając jej status plutonu dywersyjnego.
Latem 1942 roku, po
scaleniu POZ z Armią Krajową (AK) mój pluton został
zreorganizowany i przez rok pod kryptonimem
„Dywersja-Wywiad” (DW) funkcjonował jako
oddział specjalny w pionie wywiadu i kontrwywiadu
Komendy Obwodu AK Przemyśl. W tym czasie, prócz działalności
zasadniczej, wydawałem tajne czasopismo pod tytułem
„Placówka” i kierowałem w swoim obwodzie
akcją „N" W listopadzie 1942 r. otrzymałem
pierwszy awans na stopień starszego strzelca. W maju
1943 r., po zakończonym egzaminem Konspiracyjnym Kursie
Szkoły Podchorążych Rezerwy Piechoty, awansowałem na
stopień kaprala z tytułem podchorążego. W czerwcu
1943 r. doszło w Przemyślu do spowodowanej zdradą,
tragicznej w skutkach wsypy.
Gestapowcy ujęli, między
innymi, komendanta mjr. Jana Gołdasza
„Szczyta”, mojego dowódcę – szefa
wywiadu i kontrwywiadu inż. Kazimierza Wohańskiego
„Gada”, szefa propagandy ppor. Bernarda
Zarembę "Smętka". Sztab Komendy Obwodu został
niemalże zupełnie rozbity. Ogólna liczba strat wynosiła
ponad stu oficerów i żołnierzy oraz zaangażowanych w
różny sposób osób cywilnych. Nieliczni tylko spośród
wówczas aresztowanych, po zakończeniu wojny, wrócili
z obozów koncentracyjnych. Mój liczący już wtedy
ponad osiemdziesięciu ludzi oddział „DW”
przestał istnieć. Z kilkunastoma żołnierzami
przeniesiony zostałem do Kedywu. Reszta oddziału wpadła
w ręce niemieckie lub rozproszyła się. Straciliśmy
nasze magazyny z bronią, radioodbiornikami i
powielaczem, mundurami niemieckimi oraz innymi skarbami
tamtego czasu.
Więzienny
karcer w Rawiczu, rys. S. Kostka-Dąbrowa (archiwum
autora)
Katarzyna Ceklarz
25 lat Klubu
Sportowego „Wierchy” (1941-1966) oczami
Henryka Cieplińskiego
Otwierając granatową
okładkę Kroniki KS „Wierchy”, którą
spisał i wykonał Henryk Ciepliński, jeden z najaktywniejszych
działaczy tego klubu (z zawodu introligator), nie sposób
w niej nie zauważyć pasji, zaangażowania oraz miłości
do sportu jej autora. Henryk Ciepliński obecny jest w
historii rabczańskiego sportu od dawna. Już w czasie
II wojny światowej, używając nazwiska Górzyński,
organizował nielegalnie rozgrywki piłki nożnej na
tzw. Kamieńcu nad rzeką Słonką (teren dzisiejszego
marketu „Gazda” oraz siedziby firmy
„Wojdyła Budownictwo”), narażając się na
represje ze strony niemieckich władz okupacyjnych. Po
wojnie przez kilkanaście lat był kapitanem drużyny piłkarskiej.
Zakładał, a później kierował sekcją lekkiej
atletyki oraz sekcją pływacką. Organizował Letnie
Igrzyska Sportowe dla Dzieci. Był sekretarzem klubu od
1953 do 1980 r. oraz nieformalnym kierownikiem
przebudowy stadionu w latach 1959-60. Pośród licznych
zasług sportowych i organizacyjnych Henryka Cieplińskiego
dla rabczańskiego klubu szczególne miejsce zajmuje
kronika jego autorstwa z opracowaną historią tej
organizacji.
Dzisiaj, po upływie
70 lat od najdawniejszych wpisów, kronika, choć może
w wielu miejscach niekompletna, stanowi źródło wiedzy
na temat ludzi, bez których „Wierchy” współcześnie
by nie istniały, a także atmosfery ostatnich lat wojny
i okresu powojennego.
Pamiętać trzeba, że
obraz klubu wyłaniający się kroniki jest zapisem
wspomnień i opinii jej autora. Choć bije z niej
optymizm i ogromne zaangażowanie, to wydaje się, że
zawarte w niej wydarzenia zostały opisane obiektywnie.
Historia klubu nie jest ukazana jako pasmo niekończących
się sukcesów (jak zapewne chciałby autor), ale jako złożona
sieć wydarzeń zależnych od działań jej członków.
Klub miał lepsze i gorsze lata, co opisano wielopłaszczyznowo.
W tekście kroniki uwypuklone zostały przede wszystkim
działania członków tej organizacji, co tylko
potwierdza tezę, że do sukcesu potrzebny jest przede
wszystkim zespół gotowych do poświęceń ludzi
zgromadzonych wokół wspólnej idei.
Poniższy tekst został
opracowany na podstawie kronikarskich zapisów Henryka
Cieplińskiego, obejmujących lata 1941-1964, i uzupełniony
o informacje z innych źródeł pisanych oraz z wywiadów
z członkami klubu z lat 40., 50. i 60. Kronika klubu
autorstwa Henryka Cieplińskiego znajduje się obecnie w
zbiorach archiwalnych jego syna Jana Cieplińskiego, któremu
dziękuję za udostępnienie materiałów.
Rozgrywki
piłkarskie z „12 graczem” w tle (archiwum
J. Cieplińskiego)
Jan Wieczorkowski
Moja przygoda z
„Wierchami”
(fragment)
Zarówno mój dziadek
jak i ojciec, byli narciarzami. Do dziś w rodzinnym
albumie przechowuje ich zimowe fotografie na nartach.
Jest to mało znany fakt nawet wśród naszych bliskich
przyjaciół. Ojciec był związany z rabczańskim
klubem sportowym od początku jego istnienia. Świetnie
pływał, dobrze jeździł na nartach i grał w tenisa.
W latach swojej młodości te rozrywki miał w zasięgu
ręki, kochał góry, uwielbiał wodę i tenis.
Pierwsze narty ojciec
zamówił dla mnie i dla brata około 1952 roku u rabczańskiego
stolarza, którego nazwiska już dzisiaj nie pamiętam.
Były zrobione z jasnego drzewa (pewnie jesionowego),
bez metalowych krawędzi i miały paskowe wiązania z małą
sprężyną zapinaną na obcasie buta.
Pamiętam prezent od
św. Mikołaja, była to mała paczuszka z kompletem
krawędzi i maleńkich śrubek do ich przykręcania w środku.
W nieistniejącej już dzisiaj willi
„Korona” stolarz Janusz zwany „Bułą”
miał swój warsztat, a ponieważ był wielkim entuzjastą
nart, potrafił zmontować krawędzie, na które dawniej
mówiliśmy „kanty”. Operację przykręcania
obserwowałem z ciekawością i dbałością o własny
sprzęt bo do pana Janusza miałem umiarkowane zaufanie.
Nart nie spuściłem z oka nawet na sekundę i dumnie
odniosłem je do domu, całe bez uszkodzeń z błyszczącymi
kantami. Byłem ciekaw jak spiszą się na śniegu.
Na takim sprzęcie,
wraz z bratem Maćkiem, rozpoczęliśmy przygodę z
nartami pod okiem ojca. Stoki mieliśmy pod nosem.
Pierwsze kroki stawialiśmy w Parku Zdrojowym w
okolicach restauracji „Pod Gwiazdą”. Później
zjeżdżaliśmy z górki nieopodal cukierni
Stachiewicza. Była to trasa narciarska usytuowana pomiędzy
willą „Pod Aniołem”,
„Stachiewiczem” i pijalnią wód mineralnych
(dzisiejsza Kawiarnia Zdrojowa). W czasach mojego dzieciństwa,
mieszkałem z rodzicami i bratem w nieistniejącej już
willi „Pod Matką Boską”, usytuowanej w
bezpośrednim sąsiedztwie tego stoku.
Nieco później, gdy
nasze umiejętności narciarskie się zwiększyły,
ruszyliśmy w kierunku Kaplicy Zdrojowej, gdzie stała
skocznia narciarska. Rozbieg tej skoczni był sztuczny
(jak to wtedy nazywaliśmy), czyli wybudowany z drewna.
Gdy nabraliśmy więcej umiejętności zjeżdżaliśmy
ze skoczni tłumiąc lot by jak najszybciej poczuć
twardy grunt pod nartami. Był to trening zwany
„duszenia muld”. Obok skoczni, na polanie za
Kaplicą mieliśmy do dyspozycji stok, na którym odbywały
się prawie wszystkie zimowe zawody dla młodzieży.
Bracia
Jan i Maciej Wieczorkowscy na nartach koło Kaplicy
Zdrojowej
(archiwum J. Wieczorkowskiego)
ks. Kamil Kowalczyk
Skawiański spór o
dziesięcinę
(fragment)
O tym, że 265 lat
temu znaczna część wiernych parafii w Rabce wskutek
niesubordynacji ściągnęła na siebie klątwę, mało
kto dziś pamięta. Niniejszy artykuł ma za zadanie
przybliżyć arkana wydarzeń, które sprawiły, że
trzy lata XVIII stulecia upłynęły nader ponuro we wsi
Skawa, obciążonej sankcjami wypływającymi z ówczesnego
kościelnego prawa. Interdyktową opowieść zacząć
trzeba jednak od uposażeniowych przyziemności, aby
następnie tym snadniej uchwycić istotę sporu. Przeto
Czytelnik zapoznany zostanie wpierw z powinnościami
parafian związanymi z zapewnieniem plebanowi
utrzymania, następnie zaś zgłębi niełatwą historię
składającą się na duchowe i prawne perypetie ówczesnych
mieszkańców Skawy.
Źródłem utrzymania
duchowieństwa parafialnego już od średniowiecza były
głównie płody rolne z ziemi należącej do parafii
oraz przydzielane przez biskupa dziesięciny, jak również
zwyczajowe datki od chrztów, ślubów i pogrzebów
nazywane iura stola.Składały
się nań opłaty za posługi duchowne, przy których używano
stuły. Za całość opieki duszpasterskiej kapłani
otrzymywali ponadto od wiernych tak zwane meszne lub kolędę.
Spektrum kolędowych
podarków zawierało sery, osełki masła, jaja, len,
suszone grzyby, orzechy, gęsi i kokosze. Od tych
– chciałoby się rzec –
fakultatywno-obligatoryjnych trybutów drobiowych zrodziło
się w łacinie kościelnej osobliwe określenie kolędy
– columbatio, powstałe od rzeczownika columbus
oznaczającego gołębia. Urodzeni w pierwszej połowie
ubiegłego stulecia z lamusa wspomnień wyciągnąć może
zdołają obraz wizyty kolędowej na wsi, w czasie
której księdzu towarzyszył „torbiorz”
noszący worek na zboże. Po drugiej wojnie światowej,
wraz z zaniechaniem datków kolędowych w naturze,
instytucja ta przeszła do historii
Kościół
w Skawie (fot. J. Ceklarz 2013 r.)
Urszula
Janicka-Krzywda
Grzeszny żywot zbójnika
z Rabki
(fragment)
Zbójnictwo,
nierozerwalnie związane z dziejami i kulturą Karpat,
było jedną z form ruchów chłopskich,
charakterystyczną wyłącznie dla terenów górskich.
Podobne zjawiska występowały także w innych górach
Europy. Początki zbójnictwa w Karpatach sięgają XVI
wieku, a jego zmierzch to dopiero schyłek XIX stulecia.
U źródeł tego ruchu
leżał cały szereg różnych przyczyn, począwszy od
sprzyjających warunków terenowych, przez uwarunkowania
historyczne, osadnicze, gospodarcze, społeczne, po
skomplikowane procesy i tradycje kulturowe. Źródłem
informacji o zbójnictwie są przede wszystkim akta sądowe,
różnego rodzaju kroniki i pamiętniki. Jednym z
cenniejszych źródeł dla Karpat Zachodnich są Akta
spraw złoczyńców (...) miasta Żywca, gdzie zachowały
się protokoły z rozpraw przeciwko zbójnikom. Jest to
księga spraw kryminalnych sądu żywieckiego, która
obejmuje zapisy sądowe z lat 1589-1625 i luźne notatki
z lat późniejszych.
W Aktach spraw złoczyńców…
wśród wielu spraw rozpatrywanych przez żywiecki sąd,
znajdują się zeznania zbójnika z Rabki. Jest to
Testament Stefana Tomczyka alias Butorczyka zanotowany
13 sierpnia 1593 roku przez pisarza żywieckiego sądu
podczas rozprawy o rozboje. Nie jest to właściwie
testament, lecz szczegółowy opis zbójnickiej działalności
sądzonego.
Zbójnik
i frajerka. Mal. Z. Walczak 1982 r.
(archiwum prywatne)
Dorota Majerczyk
Karpacki Festiwal
Dziecięcych Zespołów Regionalnych w Rabce-
Zdroju
(fragment)
[…] Pierwszy
przegląd dziecięcych zespołów regionalnych odbył się
w 1974 roku w muszli koncertowej obok Kawiarni
„Zdrojowa” w Rabce Zdroju. Mimo, że jego
pierwsza edycja miała skromny wymiar, nie zniechęciło
to organizatorów do przygotowania kolejnych imprez.
Podczas drugiego przeglądu w 1975 r. na rabczańskiej
scenie wystąpiło już dziesięć zespołów
regionalnych z miejscowości: Białego Dunajca, Bukowska
(Bukowianie), Kamienicy (Gronicki), Lipnicy Wielkiej na
Orawie (Heródki), Liptowskich Sliacoch – Czechosłowacja
(Sliacan), Nowego Sącza (Małe Lachy), Rabki Zdroju
(Kropianka), Szczawnicy-Krościenka (Pieniny), Witowa
(Witowianie) oraz Żywca (Hajduki). Głównymi
organizatorami pierwszych festiwali były instytucje: Ośrodek
Kultury dla Miasta i Gminy, Muzeum im. Władysława
Orkana, Branżowy Ośrodek Lecznictwa Uzdrowiskowego, Państwowe
Przedsiębiorstwo Uzdrowisk „Uzdrowiska”,
Urząd Miasta i Gminy w Rabce.W skład pierwszej Komisji
Artystycznej (Jury) wchodzili: Maria Lechowska –
Bujak (etnograf), Andrzej Haniaczyk (choreograf), Helena
Pierzchałowa, Lidia Michalik (choreograf), Janusz
Mroczek (muzykolog), Rudolf Abel (przedstawiciel Osvet.
Ustv. Liptovski Mikulasz) z Czechosłowacji oraz Vojtch
Littva (choreograf) z Czechosłowacji.
Aby festiwal mógł
trwać i rozwijać się potrzebne było wielkie zaangażowanie
i praca wielu ludzi, działaczy regionalnych i miłośników
folkloru, o których należy wspomnieć: Maria
Lechowska–Bujak (etnograf, dyrektor Muzeum im. Władysława
Orkana w Rabce Zdroju), Anna Leszczyńska (etnograf),
Jerzy Starzyk (dyrektor Uzdrowiska Rabka Zdrój),Tadeusz
Klimiński (działacz regionalny), Adam Sawina (
naczelnik UM Rabka Zdrój, regionalista i miłośnik
folkloru), Maria Derek, Piotr Kolecki, Maria Koperniak,
Krzysztof Majda, Jadwiga Niżnik, Zofia Śmietana,
Joanna Lelek (dyrektorzy Miejskiego Ośrodka Kultury w
Rabce Zdroju).
Festiwal, jako
przegląd stał się w swoich zamierzeniach niejako
„młodszym bratem”, odbywającego się w
czasie Jesieni Tatrzańskiej, w Zakopanem, Festiwalu
Folkloru Ziem Górskich. Różnica polega na tym, że
festiwal dziecięcy nie jest konkursem, lecz przeglądem,
któremu przygląda się Komisja Artystyczna, a następnie
nagradza (wyróżnia) najbardziej wartościowo
przygotowane programy.
Karpacki
Festiwal Dziecięcych Zespołów Regionalnych w 1978 r.
(archiwum MOK w Rabce)
Maciej Gaździcki
„Baśn o
Lubowniu” Antoniny Zachary-Wnękowej –
analiza i
interpretacja (fragment)
Pierwszy drukowany utwór
Antoniny Zachary-Wnękowej, który wydała własnym
sumptem, gatunkowo przynależy do baśni i nosi tytuł
„Wigilijna jodełka”. Późniejsza,
dojrzalsza twórczość, pochodzącej z Olszówki koło
Rabki, poetki i pisarki również związana była z tym
gatunkiem literackim. Charakterystyczne jest dla niej
to, że baśniach, obok czynników fantastycznych, wiążących
się z szeroko pojmowaną niesamowitością, bardzo
silnie obecny jest element lokalnego folkloru.
Bohaterami są często pasterze i górale, zaś sceneria
to malownicze górskie hale, łąki i lasy. Przyroda, której
Zachara-Wnękowa była wielką miłośniczką odgrywa
znaczącą rolę w jej twórczości. Przygody bohaterów
są często z nią związane, jak wtedy, gdy w siłach
przyrody szukają pomocy lub od nich otrzymują swoistą
zapłatę za swoje uczynki. W
anonimowej nocie wstępnej do zbioru baśni Antoniny
Zachary-Wnękowej pt. „Baśnie spod Gorców”
czytamy: Zebrane w tej książce utwory są ciekawym
przejawem samorodnej twórczości. Na kanwie
oryginalnych pomysłów baśniowych pojawiają się
okruchy folkloru wiejskiego i pogłosy miejscowych
wierzeń, wątki dawnych bajek i legend łączą się z
realiami życia codziennego. Najbardziej znanym, a na
pewno jednym z bardziej interesujących dzieł zawartych
w tym zbiorze jest „Baśń o Luboniu”.
Znajdziemy w niej wciągającą fantastyczną fabułę,
a także próby wyprowadzenia genezy niektórych
lokalnych nazw, takich jak szczytu górskiego Lubonia
Wielkiego oraz samej miejscowości Rabki.
Przed analizą utworu
warto w kilku słowach przedstawić jak pojmowana jest
baśń w sensie literackim, jakie są jej źródła oraz
kto naukowo się nią zajmował. Termin baśń wywołuje
jednoznaczne skojarzenia z takimi nazwiskami jak Hans
Christian Andersen czy Wilhelm i Jacob Grimmowie oraz
przedstawionymi przez nich opowieściami. Termin ten
jest jednak dużo starszy i pierwotnie oznaczał tyle co
zmyślenie, urojenie. W rozmaitych słownikach i
leksykonach rozgraniczenie między baśnią, bajką,
legendą, mitem czy podaniem zdaje się być klarowne,
jednak zgłębiając problem nietrudno zauważyć, że
pewne elementy gatunkowe jednego rodzaju przynależą
także do innych. Przede wszystkim należy oddzielić baśń
literacką, która może, ale nie musi zawierać
elementy folklorystyczne lub stanowić przetworzoną
opowieść ludową od baśni będącej bajką magiczną
(zwaną też bajką czarodziejską, właściwą, bajką
w sensie ścisłym; w języku angielskim nazywaną
popularnym terminem fairy tale). Należy także odróżnić
baśń będącą literackim opracowaniem przekazywanej
ustnie bajki ludowej od tekstu stylizowanego na ludowy.
Do tej drugiej kategorii można zaliczyć właśnie
utwory Zachary-Wnękowej czy dzieła Kazimierza
Przerwy-Tetmajera, takie jak „Bajeczny świat
Tatr” lub „Na skalnym Podhalu”. Szczególny
rozkwit tego drugiego typu opowieści możemy
zaobserwować w literaturze Młodej Polski.
Okładka
„Baśni spod Gorców” ilustracja
Olgi Siemaszko,
Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza 1980 r.