Książka Beaty Chomątowskiej
„Miasto Dzieci Świata” już od pojawienia się zapowiedzi
budziła duże zainteresowanie, a po publikacji także kontrowersje,
znajdując swoich krytyków, jak i zagorzałych obrońców.
Przyjrzyjmy się jej zatem rzeczowo.
Na początku zalety. Publikacja
oparta jest na bogatym materiale źródłowymi, chociaż wykorzystanie
owych źródeł budzi moje poważne zastrzeżenia, o czym poniżej.
Nie zmienia to faktu, że dzięki zgromadzeniu bogatej bibliografii o
Rabce, w tym zawierającej nowe dane, praca rozszerza wiedzę o
miejscowości. Zaletą książki są rozdziały o rodzinie Kadenów i
Wieczorkowskich, w dużej mierze nowatorskie, oparte na udostępnionych
zbiorach rodzinnych i wywiadach przeprowadzonych przez autorkę. Na
pewno wypełniają lukę w wiedzy o tej zasłużonej dla Rabki
rodzinie. Wiele wnoszą także rozdziały o przedwojennej szkole dla
dziewcząt w „Teresce” czy o kolonii dzieci niemieckich w
czasie drugiej wojny światowej. Inne tematy, znane już z wcześniejszych
publikacji, zebrane w jednym miejscu i przedstawione dobrym,
reporterskim językiem, na pewno u wielu osób wzbudzą ciekawość.
Ważne wreszcie jest poruszenie trudnych spraw nieadekwatnej opieki na
dziećmi w sanatoriach, co dodatkowo potęgowało traumę związaną z
samą chorobą oraz izolacją od rodziny.
Materiały źródłowe
Odnosząc się do problemów związanych
z tą książką, zacznę o rzeczy bardziej osobistej, czyli
wykorzystania materiału źródłowego. W wielu rozdziałach przewijały
się znane mi wątki z publikacji, których jestem współredaktorem,
czasami także współautorem. Niestety Beata Chomątowska najczęściej
nie podaje źródła, na jakim się wzoruje. Jest co prawda podziękowanie
dla Katarzyny i Jana Ceklarzów za publikacje, które odegrały
„fundamentalną rolę w mojej kwerendzie
archiwalnej…” (s. 427, tutaj i dalej, o ile nie podano
inaczej, strony odnoszą się do „Miasta Dzieci Świata”)
jednak owe publikacje, które posłużyły autorce do wykorzystania
przypisów, mają także swoją strukturę, narrację, przedstawiają
więc czyjąś pracę intelektualną. Jeżeli więc czytam fragment,
który jest przeredagowanym tekstem napisanym przez kogoś innego, kto
wykonał pracę nad pozyskaniem źródeł oraz zawarł swoje przemyślenia
i wnioski, to uważam, ze uczciwie byłoby napisać na przykład:
„przy pracy nad rozdziałem korzystałam z…”. Nie
jest bowiem tak, że autorka wzięła tylko informacje o dokumencie
archiwalnym i na jego podstawie sama doszła do wniosków, które w
naszych publikacjach formułowali liczni specjaliści. Owe wnioski także
są wzięte z tych niecytowanych artykułów, ukrytych w jednej
linijce bibliografii jak np. „Zeszyty Rabczańskie” nr 1-7
czy „Z dziejów medycyny w Rabce”. Przykład: rozdział
„Miastowy” jest, poza jednym cytatem, w całości oparty
na artykule prof. Krzysztofa Woźniakowskiego opisującego pierwszą
znaną literacką wzmiankę o Rabce (tekst ten pierwotnie został
opublikowany w „Rabka w literaturze, literaci w Rabce”)
oraz artykule prof. Grażyny Kubicy „»Idylla ponicka«,
czyli Bronisław Malinowski i góralszczyzna” (z nr. 5
„Zeszytów Rabczańskich”), o których oczywiście ani słowa
w przypisach. Wątek Malinowskiego jest w tym rozdziale na ok. pół
strony, dlatego budziło moje zdziwienie, po co autorka zadała sobie
trud zajrzenia do specjalistycznej książki M.W. Younga o
Malinowskim, żeby zacytować raptem niecałe 3 linijki, te same, które
cytowała prof. Kubica? Ciekawsze rzeczy, dające odpowiedź na powyższe
wątpliwości, dał rozdział „Rabcio Zdrowotek”, gdzie
autorka prowadzi swoją opowieść na podstawie książki Krystyny
Kachel „»Rabcio« – teatr z Rabki”,
oczywiści znowu bez podania źródła. Pojawia się tam cytat z
dokumentu archiwalnego (przyp. 5 ze s. 342), który został
zamieszczony w książce Krystyny Kachel („»Rabcio«
…, s. 24-25), natomiast Beata Chomątowska zamiast powołać się
na książkę i tym samym przyznać się, że takowa istnieje (poza 13
stronnicową bibliografią, gdzie faktycznie jest wymieniona) cytuje
ten dokument z Archiwum Teatru Rabcio. Problem jest taki, że Beata
Chomątowska nie była w Teatrze Rabcio w archiwum – wiem to od
pracowników teatru, nie może więc powoływać się na dokument, którego
nie zna. Ile przypisów z rzekomych badań archiwalnych zostało
zwyczajnie skopiowanych z innych publikacji – nie wiem, ale mam
wrażenie, że sporo.
Założenia
Główną wadą tej książki jest
po pierwsze wytworzenie przez autorkę fikcyjnego obrazu Rabki,
poprzez zastosowanie powierzchownych podziałów i nieadekwatnych
kategorii, po drugie chęć przedstawienia Rabki w jak najgorszych
barwach. I nie chodzi o pokazanie trudnych spraw, czy złych rzeczy,
jakie działy się w miejscowości. O tym także powinno się pisać.
Jeżeli jednak cała narracja, to próba udowodnienia, że Rabka jest
miastem z koszmaru zamieszkałym przez ludzi bezdusznych (oczywiście
poza pewnymi wyjątkami, jak np. Kadenowie, na szczęście prof.
Rudnik, czy ciocia autorki dr Urszula Dzika), to dostajemy obraz
czarno-biały, a z doświadczenia wiemy, że taki obraz
najprawdopodobniej nie jest prawdziwy.
Zacznijmy od budzącej największe
emocje sprawy złego traktowania dzieci w placówkach medycznych w
Rabce. Wbrew pozorom temat ten jest w omawianej książce stosunkowo
marginalny. Zajmuje raptem 30 stron w liczącej 472 strony pozycji, w
rozdziałach „Turnus”, „Dyscyplina”,
„Kolonia” oraz „W potrzasku”. W wielu innych
miejscach książki są również informacje o pobytach dzieci w
Rabce, ale głównie na zasadzie sprawozdawczej z dokumentów czy
publikacji. Liczący 8 stron rozdział „Kolonia” właściwie
także opiera się na korespondencji organizatorki wczasów z płatnikiem
– łódzkim magistratem, ale dotyczy ewidentnie patologicznego
organizowania lecznictwa dziecięcego przed II wojną światową
(przez jedną osobę), więc zaliczmy go do tego wątku. Nie jest więc
to główny temat tej książki, jak wydawać by się mogło z reklamy
w mediach. Lecznictwo sanatoryjne miało wiele wad, ale także było
wielowymiarowe. Dobrze, że w książce są wypowiedzi osób, które
uczestniczyły w turnusach w Rabce. Szkoda jednak, że sam temat
potraktowany został jednowymiarowo, bez pogłębienia problemu, bez
wysłuchania drugiej strony, wreszcie bez jakiejkolwiek próby
zastanowienia się czy owe relacje reprezentują wszystkich biorących
udział w leczeniu w Rabce. To powinno być zrobione w ramach rzetelności
pracy dziennikarskiej.
Z moich rozmów z pracownikami
Uzdrowiska Rabka SA wynika, że pobyt w sanatorium był dla dzieci
obciążający. Osoby opiekujące się dziećmi rozumieją, że turnus
sanatoryjny mógł powodować dyskomfort. Natomiast nie zgadzają się
z przesłaniem, że wszyscy opiekunowie byli źli. Tak nie było. W
moich prywatnych rozmowach z osobami leczącymi się w Rabce, a było
tych rozmów kilkanaście – czyli mniej więcej tyle, ile
autorka cytuje w swojej książce, opinie były różnorodne. Jedni
faktycznie mówili, że pobyt był ciężki i wspominają go bardzo źle.
Inni wręcz przeciwnie, że była to fajna przygoda, niektórzy
podchodzili do swoich wspomnień obojętnie. Nie mam wątpliwości, że
dawny model opieki medycznej nad dziećmi – nie tylko w Rabce
– był traumatyzujący. Zdarzeniem najgorzej wspominanym jest
najczęściej moment izolacji od rodziców, którym nie wolno było
przebywać z dziećmi w szpitalach, czy ośrodkach. Na pewno wśród
opiekunów zdarzały się osoby niekompetentne, czy nie mające
odpowiedniego nastawienia emocjonalnego. Ten temat wymaga jednak
uczciwego opracowania z rozważeniem wielu czynników, okoliczności
społecznych, historycznych, medycznych. Pod tym względem książka
jest dosyć powierzchowna, chociaż podkreślę jeszcze raz, że
zawarte wypowiedzi byłych dziecięcych pacjentów są ważne i
powinny być wzięte pod uwagę, także na przyszłość. Autorka
konsekwentne budując negatywną narrację nie bierze pod uwagę
innych, pozytywnych rzeczy jak choćby pracy dr. Jerzego Żebraka,
chociaż go cytuje, wybierając co smutniejsze fragmenty z jego
wypowiedzi, pomija cenną relację jego pacjenta z 6 nr. „Zeszytów
Rabczańskich”. Ledwie wzmiankuje „Nieprzetarty
Szlak” czy pedagogiczną funkcję teatru „Rabcio” za
czasów Stanisławy Rączko, skupiając się, dla lepszego efektu, na
problemach technicznych teatru w latach 50. Takich pominiętych,
pozytywnych tematów jest w Rabce wiele.
Krytyka Zespołu Sanatoriów Dziecięcych
w Rabce
Dochodzimy w ten sposób do rozdziału,
który nie jest bezpośrednio o dzieciach (jak większość książki),
a w mojej opinii jest jednym z bardziej niesprawiedliwych –
„Siły nienadające się”. Jest to litania braków,
niedociągnięć i różnego rodzaju zaniedbań w pierwszych latach
organizacji Zespołu Sanatoriów dla Dzieci w Rabce. Autorka zwraca
uwagę na wszelkie uchybienia i niedoskonałości, nie biorąc pod
uwagę jednego zasadniczego faktu, że Zespół powstał w 1947 r.,
czyli dwa lata po II wojnie światowej. Przypomnijmy zatem pewne
fakty: Polska była najbardziej poszkodowanym krajem w przebiegu działań
wojennych i okupacji w przeliczeniu na mieszkańca. Chodzi o straty
ludnościowe i materialne. W 1947 r., wg cytowanego w omawianej książce
prof. Marcina Zaręby trwała wojna domowa. Ubóstwo dotyczyło
najbardziej podstawowych potrzeb jakim był pożywienie czy miejsce
zamieszkania. Rabka również mocno ucierpiała w wyniku działań
niemieckich i radzieckich, o czym autorka powinna wiedzieć, choćby z
mojego artykułu w „Z dziejów medycyny w Rabce”, który w
„Mieście Dzieci Świata” był wykorzystany (oczywiście
bez podania źródła). Na to wszystko nakładają się: epidemia gruźlicy,
inne choroby, uszkodzenia ciała, traumy wojenne, utrata rodziny. Była
więc naprawdę paląca potrzeba utworzenia ośrodka dla dzieci. Czy
Zespół Sanatoriów był porażką? Inni autorzy widzą organizację
tego ośrodka w sytuacji dramatycznych braków, jako nierówną walkę
z przeciwnościami. Nawet jako heroizm organizatorów. Jak było
naprawdę, na pewno bardzo ciężko. Natomiast uważam, że pracownicy
Zespołu nie zasłużyli na tak jednostronną ocenę.
Autorka w poszukiwaniu wszystkiego,
co da się skrytykować posuwa się do sprzeczności, gdy utyskuje na
brak regulaminu przyjęć do Zespołu Sanatoriów „Skrupulatni
Szwajcarzy złapaliby się bez wątpienia za głowę, słysząc, że w
uzdrowisku nie istnieje granica kontroli sanitarnej, a dzieci
kierowane są do Rabki i leczone bez jednolitych wskazań lekarskich.
[…] Dopiero w 1949 roku powstaje stosowny regulamin
[…]” (s. 233 – 234). Regulamin wreszcie powstał, to
dobrze? Ależ skąd! Gdy powstał, to okazało się, że według
autorki jest wykluczający: „Są jeszcze inne dzieci niemile
widziane w Rabce, co zaznaczają w regulaminach przyjęć” (s.
62) i tu przypis do regulaminu przyjęć do Zespołu Sanatoriów
opracowany przez dyr. Tarnawskiego. Co powinien zrobić kierujący
Zespołem dr Stefan Tarnawski, żeby zadowolić Beatę Chomątowską,
napisać regulamin, czy nie? Sprawa pewnie dla większości jest
oczywista, że regulaminy przyjęć do ośrodków medycznych muszą być.
Jeżeli na początku go nie sformułowano, to pewnie trzeba wziąć
pod uwagę bardzo trudne warunki i potrzeby przyjęć większej liczby
dzieci. Natomiast krytyka, że regulamin powstał, wiąże się z
fantazją autorki, że Rabka w 1949 r. będzie to „dziecięca,
ponadnarodowa i bezklasowa republika” (s. 62). Nie było na to
szans wtedy i pytanie, czy w ogóle owa republika może powstać?
Dziwne jest, że autorka pisze rzeczy tak krytyczne i jednocześnie
ahistoryczne, skoro w rozdziale „Republika skrzatów”
dostrzega problem warunków powojennych, zniszczeń, czy gruźlicy.
Ten rozdział jest właściwie pod względem tematu tożsamy z rozdziałem
„Siły nienadające się”. Jeden jest na początku książki,
drugi w połowie (moim zdaniem temat powinien być potraktowany łącznie)
i chyba w trakcie pisania książki autorka zradykalizowała się w
stosunku do Rabki.
Błędy historyczne i przestrzenne
Interpretacja Rabki jako miejscowości
jest w książce Beaty Chomątowskiej niesprawiedliwie negatywna.
Opiera się na nieadekwatnych kategoriach, co daje nieuzasadnione
wnioski. Zacznijmy od pierwszej strony pierwszego rozdziału:
„Dziewiętnastowieczna Rabka, niewielkie miasteczko u stóp Gorców,
jest częścią Galicji Zachodniej, krainy w zaborze
austriackim” (s. 7). Rabka w XIX wieku nie była miasteczkiem,
tylko wsią, co jest bardzo istotne z wielu powodów – pańszczyzny,
rozwoju rzemiosła, instytucji typowo miejskich itd. Od początku błąd,
który akurat ma duże konsekwencje. Z tego wynika nieprawdziwy podział
na „Miasto i Zdrój”. Obydwa twory miały być rozdzielone
potokiem Słonką, co jest wybitnie dziwacznym pomysłem (s. 76). Po
pierwsze na początku nie miasto tylko wieś i kształtująca się część
uzdrowiskowa, a po drugie Słonka akurat nie jest żadną granicą!
Granica między tzw. Rabką, czyli starym osadnictwem sprzed powstania
uzdrowiska, a Zdrojem jest dokładnie w poprzek Słonki – w
pewny sensie taką granicą były tory kolejowe, co autorka sama
twierdzi (s. 95), ale jest to granica bardzo umowna. Każdy, kto zna
choć trochę topografię Rabki, wie, że największe obszary
osadnicze, czyli tzw. role – Gawronówka i Mlekodajówka są
akurat w większości z drugiej strony torów niż dwór i kościół.
Rabka w sensie pierwotnego systemu osadniczego rozciąga się od osi
Raby (głównego cieku wodnego) i była wsią rozłożystą z racji
ukształtowania terenu. Seria topograficznych bzdur, na których
autorka buduje swoje kategorie w opisie Rabki jest na stronach 94
– 95. Dwór nie był „posadowiony dokładnie pomiędzy
Miastem a Zdrojem”, jest właściwie na skraju pierwotnego
systemu osadniczego. Wokół dworu nie rosło miasto, powstało raptem
parę domów w okolicy tzw. rynku. Rynek był placem targowym we wsi,
a nie założeniem miejskim. Dwór wreszcie nie był łącznikiem między
urojonym miastem Beaty Chomątowskiej a Zdrojem, ponieważ kiedy
powstał Zdrój, to właśnie tam zaczęły powstawać zabudowania
typowe dla miasta. Za czasów Zubrzyckiego dwór pełnił jeszcze
funkcję siedziby, ale kiedy przyszedł czas największego
przedwojennego rozwoju Rabki, czyli dwudziestolecie, dwór był już
„enklawą”, jak sama o tym pisze, czyli szkołą
Wieczorkowskiego. Rabka uzyskała prawa miejskie w 1953 r. i nadal była
to półwieś, czyli miejsce z wciąż funkcjonującymi gospodarstwami
rolnymi, z stosukowo wyraźnie wydzieloną uzdrowiskową częścią
sanatoryjno-willową. Mieszkańcy z części wiejskiej, oprócz uprawy
roli pracowali także w części zdrojowej. Podział na
„Miasto” i „Zdrój” ma też tę wadę, że w
części „miejskiej”, czyli na wsi powstawały liczne
obiekty pensjonatowe, choćby opisywana w książce „Hojnówka”
w samym sercu rzekomego miasta, naprzeciw kościoła. Autorka po
prostu ma znikome pojęcia o topografii Rabki i w dużej mierze jej
historii, jednocześnie formułuje mocne sądy, mające uzasadniać
jej przekonania. „Kiedy sama krążę po okolicy, pierwszy raz
od dwudziestu lat, dociera do mnie, że Rabka-Zdrój istnieje tylko z
pozoru, na który nabiera przyjezdnych. Naprawdę to dwa lub trzy
osobne byty udające całość, na dodatek z dziurą po środku”
(s. 77 – 78). Jak się można domyślić, owo krążenie miało
miejsce w trakcie pisana książki, czyli w latach 20. XXI wieku. Jeżeli
tak, to powyższe uwagi są po prostu nieprawdziwe. Proces zabudowy
Rabki wraz z powstawaniem obiektów leczniczych i hotelowych poza częścią
uzdrowiskową, a mieszkalnych w tzw. Zdroju, rozwój handlu i usług
wzrost mobilności samochodowej oraz coraz większa zabudowa wolnych
przestrzeni (co samo z siebie jest problemem) powoduje, że kompletnie
nietrafiony jest argument o współczesnych „dwóch a nawet
trzech bytach”. Rabka jest jednym organizmem zarówno
urbanistycznym, jak i społecznym. Oczywiście podział na Rabkę i
Zdrój ma swoje uzasadnienie historyczne i jest to interesujący
fragment historii społecznej. Nadal można wyróżnić różne
rodzaje zabudowy, odkryć strefy uzdrowiskowe, prześledzić
indywidualne historie rodzinne, ale radykalny podział na „Rabkę”
i „Zdrój” już nie istnieje, a na „Miasto” i
„Zdrój” nigdy nie istniał. Przy okazji opisu historii
Rabki, autorka podaje, że dwór zajął pola sołtysów między
Poniczanką a Słonką, jest to bardzo ciekawa informacja i bardzo chętnie
poznałbym jej źródło (s. 75). Dla autorki Rabka jest
„nie-miejscem” (s.78). To określenie zostało wzięte od
prof. Magdaleny Roszczynialskiej (z recenzji książki „Rabka w
literaturze, literaci w Rabce”). Warto jednak zwrócić uwagę,
że prof. Roszczynialska używała kategorii „nie-miejsca”
dla osób czasowo leczących się w szpitalach czy sanatoriach, placówkach
z definicji tranzytowych. Natomiast autorka tę kategorię zastosowała
w rozdziale o Rabce mieszkańców. Sam tytuł „Miasto Dzieci Świata”
(pisany w książce dużą literą) jest propagandowym chwytem z 1996
r. nadanym u schyłku Rabki jako ośrodka leczenia dzieci, przez
niemającego do tego właściwie uprawnień wojewodę nowosądeckiego.
Pojęcie Rabki jako „miasta dzieci” z lat 40. XX wieku
dotyczyło czysto technicznej kwestii wyodrębnienia obszaru i obiektów
na nim się znajdujących, który mogłyby być miejscem leczenia
dzieci. Nie roszczono wtedy sobie pretensji do uniwersalizmu tego tytułu.
Przykładów na różne
przeinaczenia i niedopowiedzenia, które w całościowym obrazie zafałszowują
rzeczywistość, można mnożyć. W rozdziale „Ksiądz”
poszukiwania winnych odejścia ks. Mieczysława Malińskiego z Rabki
należałoby poprzedzić informacją, że był on na swojej pierwszej
parafii w Rabce wyjątkowo długo, bo aż 11 lat, co było bardzo
nietypowe i jest nadal w zwyczajach Kościoła Katolickiego. W
„Księstwach lekarskich” zupełnie pomieszane są
informacje o głównych ośrodkach leczniczych w Rabce (s. 361).
Wymienione są „instytut Rudnika”,
„Pstrowski”, trzeci „zwany przez miejscowych Zespołem,
dla cierpiących na alergie, choroby układu oddechowego i cukrzycę
[…]” i sanatorium kolejowe tzw. „Lotos”.
Wszystko to „w okresie PRL-u będzie tworzyć państwowe
uzdrowisko”. Konsekwentnie na str. 371, 383, 386 nazwa „państwowe
przedsiębiorstwo uzdrowiskowe” pisana jest małą literą. Na
miłość Boską! W książce „Z dziejów medycyny w
Rabce” jest to wszystko wytłumaczone, o czym autorka powinna
wiedzieć, bo odwołuje się do niej na prawo i lewo (jak zwykle bez
podania źródła). Co więcej, w różnych miejscach swojej książki
sama tłumaczy poprawnie różne zawiłości związane z organizacją
służby zdrowia w Rabce. Może zanim zacznie „twórczo korzystać
ze źródeł”, warto je przeczytać ze zrozumieniem. Największe
były rzeczywiście „Pstrowski”, „Lotos”,
„Instytut” Rudnika (faktycznie często zmieniający nazwy,
ale wywodzący się z Zespołu Sanatoriów dla Dzieci) oraz Państwowe
Przedsiębiorstwo „Uzdrowisko Rabka” (w skrócie PPU).
Cztery różne instytucje. Jest to kolejny dowód, że autorka nie wie
o czym pisze. Nie wie, gdzie pracowała ciocia Ula (dr Urszula Dzika).
„Konia z rzędem temu, kto od razu połapie się w gąszczu
nieustających przekształceń, zmieniających się nazw i przechodzących
z rąk do rąk nieruchomości” (s. 361), asekuruje się autorka.
Nie! To był jej obowiązek względem rzetelności dziennikarskiej, zwłaszcza
że te sprawy zostały dokładnie wyjaśnione w książce, którą
autorka zna dobrze.
Można tak dalej: Gorce nie leżą
na „Pogórzu Karpackim” (s. 69), Antonina Zachara-Wnękowa
nie urodziła się w Rabce (s. 71), Jan Wieczorkowski (pierwszy) nie
był filozofem, pomimo posiadania doktoratu z filozofii (s. 161),
Henryk Urbanowski nie był absolwentem Gimnazjum Wieczorkowskiego, a
jego artykuł nie został opublikowany w „Wiadomościach Rabczańskich”
(s. 163), ks. Justyn Bulanda nie był proboszczem (s. 332), prof. Jan
Rudnik nie przeprowadzał operacji torakochirurgicznych (s. 360).
Kazimierz Kaden nie był właścicielem Rabki, ale olbrzymiego przedsiębiorstwa,
które nazywało się „Zakład Kąpielowy”, to już nie były
czasy prywatnej własności miast i poddaństwa chłopów (s. 371).
Trudno też się zgodzić, że „czarny łabędź – tak
ekonomiści nazywają nagłe, nieprzewidywalne wydarzenie, które w
znaczący sposób zmienia światową gospodarkę […]” (s.
406) to postęp medycyny, który miał się przyczynić do upadku
Rabki jako ośrodka leczenia dzieci. Wzrost wiedzy medycznej z
definicji nie odpowiada nagłemu wydarzeniu zmieniającemu warunki,
jest przecież przewidywalny i rozciągnięty w czasie. Nawet olbrzymi
sukces światowej medycyny, jakim są szczepionki na COVID (przeciw
wirusowi SARS-CoV-2), to wynik dziesięcioleci pracy badawczej.
Opanowanie epidemii gruźlicy było pierwszym momentem, kiedy podjęto
refleksję nad powojenną funkcją Rabki. Dalszy rozwój medycyny, w
którym przecież czynnie uczestniczył Instytut Matki i Dziecka w
Rabce (tzw. Instytut Rudnika), sprawiał, ze zmieniały się metody
leczenia chorób dróg oddechowych. Nic w tym nagłego nie było.
Dzieci w Rabce mogą czuć się
dobrze, tylko kiedy są w miarę zamożne i kochane przez rodziców
(s. 158). Dla innych nie ma szczęśliwego dzieciństwa. Zamożność
jest dla autorki czynnikiem limitującym szczęście w dzieciństwie.
Czy inni, nawet z dobrze funkcjonujących emocjonalnie rodzin nie maja
szans na szczęśliwe dzieciństwo? Tak wynika z przykładów w książce.
Jest jeszcze jedna grupa znajdująca w Rabce szczęśliwe chwile, to
dzieci żydowskie w 1945 r., których pobyt został opisany w zaskakująco
pozytywnych barwach (s. 253 – 263), co miało być oczywistym
zabiegiem przed kontrastem z późniejszymi wydarzeniami z
ostrzelaniem domów, w których przebywały. Inne dzieci, nawet jeżeli
wyrażały pozytywne opinie, to na pewno im to wmówiono, jak leczonym
w Kolonii Izraelickiej jeszcze przed wojną (s. 90). O Rabce w ogóle
nie można pisać dobrze, reporterka Ewa Owsiany „tworzy mit
sielankowej Rabki i własnych rodziców jako przedstawicieli elity
[…]” (s. 331), chociaż pisała także o trudnych
rzeczach. Kornel Makuszyński musiał być zamroczony „jakby do
głowy uderzyło mu świeże powietrze. Nie dziwota – zapewne
ugoszczono go należycie” (s. 347), gdy tworzył swoje artykuły
o Rabce. Artykuły oczywiście miały charakter promujący budowę Śląskiego
Sanatorium im. W. Pstrowskiego, ale czy to znaczy, że były od początku
do końca fałszywe? Czy dzieci po wojennych przejściach nie mogły
czuć się w Rabce dobrze? Dzieci w tzw. żydowskim sierocińcu w 1945
r. pisały w listach, że to jest możliwe.
„Mit” i
„oczyszczenie”
Na tym zakończę katalog błędów
i przeinaczeń większych i mniejszych, nie wyczerpując go jednak.
Jedne są drobnymi nieścisłościami, które każdemu mogą się
zdarzyć, inne zdarzyć się nie powinny. Przejdźmy do rzeczy wyjątkowo
bulwersującej, czyli pseudoantropologicznego wywodu ze stron 318
– 326 dotyczącego mitu zbójnickiego w rabczańskiej świadomości.
Zastrzeżenie: nie chodzi tutaj o to, czy ów mit faktycznie
funkcjonuje w Rabce, ale czy na podstawie wywodu przedstawionego przez
Beatę Chomątowską można uzasadnić jego funkcjonowanie w tym
konkretnym przypadku, jakim jest społeczność Rabki tuż po II
wojnie światowej. Przyjrzyjmy się temu bardzo dokładnie.
Wywód rozpoczyna się, niczym w
inwokacji do muz, od odwołania się do Bronisława Malinowskiego, który,
według autorki, powiedziałby to samo co ona! Na początku społeczność
rabczańska w XIX w. jest tradycyjna, chłopska – to się
zgadza. Po odkryciu źródeł powstaje „Miasto-Zdrój”, to
pojęcie jest fanaberią Beaty Chomątowskiej i opisane zostało powyżej.
Następuje rozwój miejscowości, trwają stare struktury społeczne,
powstają nowe, są miejscowi, są przyjezdni, przyjezdni stają się
miejscowymi. Tak to zwykle działa. Następuje II wojna światowa, która
„zaburza homeostazę” miejscowości. Po wojnie trzeba
„na nowo scalić rozbitą wspólnotę”. Scalą ją mity.
„To one pozwalają wrócić do czasu, który można nazwać
sakralnym – niepodlegającym zmianom, wpływowi wielkiej
polityki i historii. Czasu życia w górach, zgodnie z rytmem
przyrody, w towarzystwie biegających po lasach Janosików i
turoni”. To ostatnie zdanie jest wyjątkowym przejawem
ignorancji, gdyż bierze element obrzędowy, jakim jest postać
turonia w kolędowaniu w okresie bożonarodzeniowym, postać mającą
podstawową rolę w ludowej wizji świata dotyczącej cyklów
wegetacji i płodności i kompletnie zmienia jej znaczenie. Zamiast
postaci z obrzędu autorka wmawia czytelnikom, że górale wierzyli w
realność turonia, który miał żyć kiedyś w lasach. Stopień
ignorancji tego tematu po prostu obraża mieszkańców Rabki, zwłaszcza
wywodzących się ze społeczności góralskiej. Obraża zresztą także
wszystkich, którzy wykazują jakikolwiek szacunek do elementów
kulturowych funkcjonujących w sferze symbolicznej. Dalej zresztą nie
jest lepiej, ponieważ „żeby ukoić się w niepewnej
rzeczywistości, opowiadamy sobie baśnie, zupełnie jak
dzieciom”. No i opowiada fragment „Baśni o Luboniu”
Antoniny Zachary-Wnękowej! Autorka twierdzi, że w latach 40. XX w. w
Rabce funkcjonuje mit zbójnicki na podstawie wymyślonej wiele lat
poniżej opowieści dla dzieci („Baśnie spod Gorców”
Antoniny Zachary-Wnękowej wydano w 1980 r.). Owa baśń jest
autorskim pomysłem Zachary-Wnękowej i nie ma wiele wspólnego z
tradycyjnymi ludowymi podaniami, chociaż występują w niej elementy
folklorystyczne. Chyba że autorka znalazła coś więcej np. w
zbiorach antropologa Izydora Kopernickiego, niż to co było w
artykule o nim w „Z dziejów medycyny w Rabce” i okaże się,
że tak niegóralskie imiona jak Arwot czy Arelka są jednak
tradycyjne. Dalej jest cytat z innego opowiadania, niby także
konstytuującego mit, po czym następuje teza: „Nieprzypadkowo w
Rabce, gdzie Luboń – ulubioną siedzibę partyzanckich oddziałów
– nazywano dawniej Zbójecką Górą, powiela się historię o
Rabcusiu, Tomku Luboniu, Janasiku – lokalnych odpowiednikach słowackiego
Janosika […]”. Po pierwsze Luboń nie był ulubioną
siedzibą partyzancką, główne siły były w Gorcach, a w okolicach
Rabki był najrozsądniejszym wyborem. Po drugie Zbójecka Góra jest
innym topograficzne obiektem niż Luboń, kiedyś nawet była słynna
z wypadków samochodowych na Zakopiance. Po trzecie owe postacie nie
mają w Rabce prawie żadnego znaczenia i na pewno nie miały w tuż
po wojnie. Kto to jest Rabcuś? Według Internetu postać z czyjegoś
opowiadania ze strony promującej Szlak Zbójnicki, Tomek Luboń został
wymyślony przez Zacharę-Wnękową. Janasik – Janosik głównie
funkcjonował wtedy w kontekście twórczości Kazimierza
Przerwy-Tetmajera czy Jana Kasprowicza i pojawiał się bardziej w
reinterpretowanych elementach folkloru.
Okazuje się, że postać
powojennego partyzanta Józefa Świdra ps. „Pucuła” i
„Mściciel” z „miejscowej, góralskiej
perspektywy” jest idealnym archetypem zbójnika. Archetyp został
zresztą dosyć powierzchownie scharakteryzowany przez autorkę, ale
chodzi w nim o młodość, dobre pochodzenie z bogatej rodziny, odwagę,
przemoc wynikającą z życiowej swobody. Przedstawione są działania
„Mściciela”, w tym walka z funkcjonariuszami UB i żołnierzami
KBW oraz zabójstwo dokonane w żydowskiej rodzinie Jerzego Cynsa
(wtedy dziewięcioletniego dziecka) – zginęła jego matka,
ciotka i wujek. Świder według Beaty Chomątowskiej żyje i ginie jak
w micie zbójnickim. „Mit scala wspólnotę – wszyscy
pomagają zbójnikom, gdyż są tu „swoi” –
przywraca mieszkańcom poczucie sprawczości, nadwątlone przez
okupację, ale wpływa także na interpretację tego, co się
wydarza”. Jacy wszyscy? Którzy dokładnie? Cała wspólnota
Rabki? To co napisała Beata Chomątowska jest kompletną bzdurą.
Podziały powojenne w Rabce i szerzej na Podhalu były dramatyczne.
Autorka układa własną bajkę o sielankowych relacjach oddziału AK
Jana Stachury „Adama” z oddziałami Józefa Kurasia
„Ognia” i twierdzi, że wszyscy po wojnie w Rabce
popierali działania zbrojne. Tak nie było, w Rabce jak na całym
Podhalu, powojenna walka partyzancka miała swoich zwolenników i
zagorzałych przeciwników. I tak jest do dzisiaj. Wystarczy prześledzić
aktualne spory wokół „Ognia”, opinie środowiska AK o
„Ogniu”, obronę przez jego zwolenników, żeby zobaczyć
jak skomplikowany jest to temat. Józef Świder „Mściciel”,
wraz ze swoim fabrykowanym przez Beatę Chomątowską mitem, ma być
rzekomo bohaterem Rabki. Jest to kolejna bzdura, gdyż poza wąskim kręgiem
osób, rodziny, która podkreśla jego walkę niepodległościową
przeciw sowieckiemu porządkowi oraz zaangażowanych w kreowaną w
ostatnich latach politykę historyczną, a dotyczącą kultu żołnierzy
wyklętych, teraz nazywanych niezłomnymi, jest to postać prawie
nieznana. Nie był także bohaterem wtedy.
Sprawa „Mściciela”
pojawiła się przy okazji przemocy wobec Żydów w czasie wojny i po
wojnie. Autorka twierdzi, że problemem społeczności Rabki jest
„zaburzony porządek” w relacjach polsko-żydowskich jaki
powstał w czasie wojny w związku z działalnością w Rabce
niemieckiej „szkoły katów” SS w willi
„Tereska”, czyli Szkoły Dowódców Policji Bezpieczeństwa
i Służby Bezpieczeństwa, gdzie uczono metod terroru. Tam więc Żydzi
„wyjęci przez hitlerowców spod prawa, wszyscy, nie wykluczając
niemowląt i dzieci, torturowani i mordowani na podwórzu willi
Tereska, w centrum Rabki, na oczach całej społeczności, jak zwierzęta
na arenie podczas jakiegoś krwawego, wyreżyserowanego spektaklu tracą
dotychczasowy status. Stają się nieczyści, niejednoznaczni, zagrażający”
(…) „Jednocześnie w Teresce doszło do publicznego złamania
tabu związanego z nieczystością – ogołocenia cmentarza z
marmurowych macew i wykorzystana ich do wzniesienia schodów stanowiących
część owej areny śmierci”. Willa, a właściwie gmach
„Tereski”, wznosi się do tej pory na ul. Słonecznej.
Sama autorka w rozdziale „Słoneczna” opisuje, że idzie
się nią pod górę. Nie jest to centrum Rabki (samo pojęcie centrum
Rabki jest sporne). Wtedy była na uboczu, co więcej, morderstwa głównie
odbywały się nie na dziedzińcu przypominającym w opisach autorki
cyrk Nerona czy Koloseum, ale w lesie za budynkiem, o czym autorka
przecież wielokrotnie pisała. Najważniejsze jest to, że nie na
oczach całej społeczności, gdyż nikt, kto nie musiał, tam nie
chodził z najzwyklejszej obawy o własne życie. Te tragiczne
wydarzenia prowadzą autorkę do konkluzji, że nieczystość związana
z wydarzeniami w „Teresce” domagała się oczyszczenia.
„Cóż nadaje się lepiej na obrzęd rytualnego oczyszczenia,
powrotu do stanu pierwotnej niewinności, niż przyjęcie miana Miasta
Dzieci”. Skoro autorka podchodzi niefrasobliwie do opracowań
napisanych przez inne osoby, niechże chociaż przeczyta własny
tekst, gdyż na początku książki sama pisze skąd się wzięła
idea „miasta dzieci”. Los Żydów w czasie II wojny światowej
był straszny, co do tego nie ma wątpliwości. Jednak wyciąganie z
tego pokracznych tez o potrzebie oczyszczenia Rabki w związku z
zbrodniami w „Teresce” jest nieporozumieniem. Rabczanie
nie czuli się odpowiedzialni za to, co się działo w niemieckiej
placówce, gdzie personel stanowili Niemcy i Austriacy, kursantami
byli także Ukraińcy. Paradoksalnie większość rabczańskich Żydów
zginęła w nazistowskim niemieckim obozie zagłady w Bełżcu, nie w
„Teresce”. Dlaczego Rabka miałaby wymagać specjalnego
rytuału? W micie zbójnickim i postulowanej rytualnej nieczystości
Beaty Chomątowskiej nic się nie zgadza w sferze interpretacji. Nie
jest ekspiacją koncepcja „miasta dzieci” powstała tuż
po wojnie, do której nawiązuje późniejszy pomysł „miasta
dzieci świata”. Powoływanie się na prof. Bronisława
Malinowskiego w tak niedorzecznych konstruktach jest profanacją pamięci
tego wybitnego uczonego.
Obraz mieszkańców Rabki
Przyjrzyjmy się wreszcie obrazowi
Rabczan w opisywanej książce (w związku nadchodzącą zmianą zasad
pisowni, słowo „Rabczanin” będzie zapisywane wg nowych
reguł ortograficznych). Zaczyna się on od galicyjskiej biedy, co było
faktem, oraz od statystyk śmiertelności dzieci, która wtedy ogólnie
była wysoka we wszystkich grupach, ale dobrze wyostrzyć tekst danymi
z epidemii cholery z 1847 r., kiedy choroba zebrała przerażające żniwo
ok. 30% populacji. Dane na podstawie własnych badań nad księgami
zmarłych rabczańskiej parafii podał dr Zdzisław Olszewski w
publikacji swojego doktoratu. Aktorka cytuje jednak oryginalny
dokument z parafii „Liber Mortuorum pro pago Rabka 1836 –
1865” (s. 7), założę się, że nie była w archiwum parafii
pw. św. Marii Magdaleny w Rabce, a dane skopiowała od dra
Olszewskiego. Bieda, przemoc wobec dzieci powodowały zanik ludzkich
uczuć, aż do tego stopnia, że gdy w kościele (obecnym budynku
Muzeum im. Orkana), koło swojej przedwcześnie zmarłej córki
Rafaeli, miała być pochowana Laura Zubrzycka, właścicielka rabczańskich
dóbr odziedziczonych po mężu Julianie, to bezduszni członkowie
rady parafialnej uniemożliwili ten pochówek (rozdz.
„Kwiatuszek”). Laura Zubrzycka była skonfliktowana z
proboszczem i nielubiana w Rabce, ale za sprzeciwem na pochówek kryje
się, według autorki, przecież bark ludzkich uczuć wiejskich
mieszkańców Rabki, poranionych śmierciami swojego potomstwa i
niepotrafiących współczuć komuś innemu. Bez „pańskiego
sentymentalizmu”, kompetencji kulturowych, znajomości trenów
Kochanowskiego (s. 36) żyją w swoim przyrodniczym rytmie
zdominowanym przez śmierć i ciągłą walkę o przetrwanie. Zanim
odmówi się miejscowym emocji typowych dla gatunku ludzkiego, zwróćmy
uwagę, że pochówek Laury Zubrzyckiej w kościele w Rabce wiązał
się z znaczną darowizną na rzecz parafii, którą przejęli krewni.
Sprawa zresztą miała dalszy ciąg. W każdym razie, najbardziej
prawdopodobnym motywem sprzeciwu wobec tego pochówku były pieniądze,
jakie krewni mogli zarobić. Rzeczą oczywistą jest bowiem, że w XIX
w. niedopuszczenie przez mieszkańców – chłopów do pochówku
w kościele właścicielki dóbr rabczańskich (żony byłego właściciela,
szlachcica z obowiązkami kolatorskimi), było czymś skrajnie
nietypowym. Laura Zubrzycka pochowana wtedy została w dominującej
nad cmentarzem pięknej neogotyckiej kaplicy.
Idziemy dalej.
Rabczanie to tępaki, nieuki,
ciemnota i skąpi pijacy, a z dziećmi po dobroci nic się nie zdziała
– jest to wypis z kronik szkoły „w Słonnem”, czyli
dzisiejszym Słonem (s. 66). Dokument skądinąd bardzo ciekawy, ale
przy okazji mamy tytuł rozdziału „Tępaki, nieuki” i
oczywiście żadnego komentarza starającego się wyważyć rację.
Chyba że autorka tak właśnie myśli – obawiam się zresztą,
że tak właśnie jest. Dalej, zwróćmy uwagę na sposób
argumentacji w analizowanym wyżej micie zbójnickim wg Beaty Chomątowskiej.
Rabczanie funkcjonują w świecie skonstruowanym na podstawie starych
wierzeń, doprowadzonych do absurdu przez autorkę poprzez biegające
po lasach turonie, opowiadają sobie dziecinne bajki o czarowniku
Arwocie na Turbaczu, Tomku Luboniu czy Rabcusiu i na tej podstawie cała
wspólnota Rabki (czy także ta przyjezdna inteligencka elita?)
wyznaje mit zbójnicki. Zdarzenia negatywne, wręcz zbrodnicze, chociaż
popełnione przez kogoś innego, naruszają jednak tabu, w tym tabu
cmentarza i wymagają obrzędu oczyszczenia. Z czym się to Szanownym
Czytelnikom kojarzy? Czy nie z opisem kultur pierwotnych? Brakuje
jeszcze szamana i kultów totemicznych (krążą pogłoski o drugim
wydaniu książki więc jeszcze nic straconego). Ten opis jest przykładem
stereotypowych i powierzchownych klisz w schemacie pojęciowymi, nawet
nie postkolonialnym, ale kolonialnym. Rabczanin to ubogie
emocjonalnie, bezduszne, tępe, chytre, małe dziecko wierzące w
swoje opowieści i funkcjonujące w magicznych ramach tabu i
oczyszczenia. A jeżeli dodamy stwierdzenie, powstałe w kontekście
organizacji Śląskiego Sanatorium dla Dzieci im. Pstrowskiego:
„Aż szkoda, że zarządzania całością rabczańskiego
uzdrowiska nie powierzono Ślązakom” (s. 357), to mamy
klasyczne kolonialne wyobrażenie, że miejscowi nie mają prawa do
autostanowienia, a rządami powinny się zająć cywilizowane elity z
zewnątrz. „Pstrowski” był sztandarową inwestycją, także
propagandową, PRL dla śląskich dzieci. Inwestowano w ośrodek
olbrzymie środki, o czym autorka oczywiście pisze w swojej książce.
Nie można jednak wyjątkowości „Pstrowskiego” rozciągać
na całość. Śląsk po wojnie nie był krainą mlekiem i miodem płynącą,
skąd mogłaby przyjść do Rabki cywilizacja. Już w XIX zaczęto
odkrywać Innego, także w małopolskim chłopie. Może czas na autorkę?
Podsumowując:
- Książka Beaty Chomątowskiej ma charakter
reporterski, napisana jest w formie w miarę niezależnych
rozdziałów. Może być dla wielu osób ciekawą lekturą.
Takie opinie pojawiają się już od czytelników.
- Ma mocno rozbudowaną warstwę faktograficzną.
Zbiera rzeczy już wcześniej publikowane, jest też grupa
nowych informacji, dotycząca zwłaszcza rodziny Kadenów i
Wieczorkowskich i to jest w mojej opinii najlepsza jej część.
- W warstwie narracyjnej jest niespójna, autorka
daje się ponieść fali źródeł, nie potrafi przeprowadzić
krytycznego wyboru. Powoduje to, że rozdziały toną w licznych
cytatach, czasami ciekawych, ale innym razem zupełnie drugo-
czy trzeciorzędnych. Zdaję sobie sprawę z względności tego
zarzutu – to co dla jednych osób stanowi nadmiar dla
drugich może mieć właśnie wartość poznawczą.
- Brakuje wielu informacji o Rabce z zakresu
historii, wiedzy o poszczególnych ludziach czy instytucjach.
Czy powinny być? Moim zdaniem tak, ponieważ książka nie
jest, wbrew temu co się o niej twierdzi medialnie, pracą o
dzieciach i ich problemach w kontekście lecznictwa
instytucyjnego, zwłaszcza w izolacji od rodziny, ale jest to
opis miejscowości, gdzie nicią przewodnią jest zwykle, ale
nie zawsze, organizacja lecznictwa dziecięcego. Jeżeli jest to
opis miejscowości, to dla pełnego obrazu potrzeba wielu uzupełnień.
- Ewidentną wadą tej książki jest, miejscami
posunięta do skrajności, tendencja do negatywnego opisu Rabki.
Są od tego wyjątki, gównie w rozdziałach o rodzinie Kadenów.
Niestety w wielu miejscach opis prowadzony jest powierzchownie,
wybiórczo, bez dystansu, często nie uwzględnia kontekstu społecznego,
historycznego, aktualnych możliwości działania dostępnych w
danym momencie, mechanizmów pamięci. Autorka często skupia się
na pojedynczych źródłach nie dając przestrzeni do rozważenia
innej perspektywy, nie widzi niuansów, szarości pomiędzy
czarnym i białym, chociaż w jej przypadku zwykle czarnym. Nie
sili się nawet na wyważenie racji.
- Autorka w wielu miejscach korzysta z źródeł
w sposób nie spełniający standardów etycznych. Nie podaje w
przypisach publikacji, które stanowią główne źródło
informacji dla danego rozdziału. Jest rzeczą oczywistą, że w
książkach typu reporterskiego nie jest możliwe, ani nawet
konieczne, podanie wszystkich miejsc pochodzenia danych. Jeżeli
jednak rozdział opiera się w większości na czyjejś
publikacji, to brak informacji o tym jest nieuczciwością. Zwłaszcza
w przypadku wykorzystywania wyników badań archiwalnych autorów
i podawania ich za swoje, co niestety miało miejsce.
- Warstwa interpretacyjna w książce jest w dużej
mierze nieadekwatna, a miejscami skandaliczna. Nieadekwatne są
opisy „Miasta-Zdroju” i dwoistości Rabki,
aczkolwiek dotyczą faktycznie istniejących zjawisk kształtowania
się miejscowości. Szczególnie bulwersujące są miejsca
dotyczące oderwanych od rzeczywistości kolonialnych
interpretacji mieszkańców Rabki, co dotyczy konstrukcji przez
autorkę mitu zbójnika w powojennej Rabce w oparciu o całkowicie
błędne przesłanki oraz określenia Rabczan jako
„dzikich” w rozumieniu prymitywnych, zacofanych i
niezdolnych do autonomicznych działań. Ta nazwa oczywiście w
książce nie pada, myślę zresztą, że owe stwierdzenia mogą
wywołać u autorki duże zdziwienie, ale niestety tak
poprowadzona negatywna narracja dała swoje efekty. Uprzedzenia
są często nieuświadomione.
- Książka ma swoje zalety i miejsca wartościowe,ale w całości uważam ją za rażąco niesprawiedliwą.
Rabka-Zdrój, 17.06.2024 r.
|