Moja koleżanka mówi, że za każdym
razem kiedy wchodzi na mój profil na jednym z portali
społecznościowych, wzrusza się, że jestem z Rabki, a
mieszkam w Hong Kongu. Nigdy nie patrzyłam na mój
wyjazd z takiej perspektywy. W związku z jej spostrzeżeniem,
postanowiłam napisać pocztówkę. Dla wszystkich. Dla
tych za którymi tęsknię i dla tych wszystkich, którzy
nie wiedzą o moim istnieniu, a zostali na Podhalu. Dla
wszystkich Rabczan. Ponieważ jest to pocztówka niezwykła,
pozwolę Wam wybrać obrazek z wielu zdjęć, które udało
mi się zrobić w czasie mojego krótkiego pobytu.
Zapytacie pewnie, co ma wspólnego Rabka i Hong Kong.
Gdzie nasza mała miejscowość malowniczo położona w
Beskidzie, a gdzie siedmiomilionowa metropolia i centrum
biznesu w Azji Południowo-Wschodniej. Dzieli nas,
bagatela 12 tysięcy kilometrów, a odległość to
dopiero początek całej listy różnic. Gdyby zacząć
je wymieniać to w pierwszej kolejności powiedziałabym
że różnią nas smaki (kurze nóżki, mątwy na
patyku, makaron po singapursku), następnie kolory (od
ciemnoróżowych kwiatów do intensywnej zieleni
tropikalnego lasu) religia (buddyzm i wiara w wielu bogów,
w tym groźnie wyglądającego boga wody), a nawet
wilgotność powietrza. Lista pewnie się wydłuży wraz
z wydłużaniem się czasu mojego pobytu wśród azjatów.
Zastanawiacie się pewnie, kto przesyła
pozdrowienia. Z urodzenia Rabczanka. Z wykształcenia
filolog rosyjski, z wyboru włóczęga. Historia wyjazdu
do Azji nie jest chyba aż taka niezwykła. Każdy mógłby
być na moim miejscu. Pomogła znajomość angielskiego
i reszta to już kwestia odwagi, która pozwoliła mi
rzucić pracę, w ciągu dwóch tygodni spakować się i
wyjechać. Życie w Hong Kongu to jak branie udziału w
komiksie. Wszystko, począwszy od karaluchów na ulicy,
a skończywszy na mieszkańcach tego miejsca jest
przerysowane. Budynki za wysokie, ulice za wąskie,
metro za krótkie, dystanse do pokonania w 40 minut za długie,
język śmieszny, Chińczycy głośni. Chodzę po
ulicach i nie mogę się nadziwić, że to prawdziwe życie.
Powoli się przyzwyczajam do zatłoczonych ulic, skośnych
oczu i nigdy niekończącego się gorąca. Poznaję
zwyczaje i tradycje. Rozmawiam o duchach w metrze i ćwiczę
Tai Chi z grupą przyjaciół (średnia wieku 50+) pod
domem. Weekendy (niedziela i poniedziałek – bo nawet
to się różni) spędzam na pobliskich plażach,
odpoczywając od zgiełku i tłoku. Mimo tego, że żyję
w takim wielkim mieście nie czuję szalonego tempa,
nigdzie się nie śpieszę, mam czas na wszystko co lubię
robić, więc na razie nie wracam. Nie wszyscy jednak
mogą powiedzieć to samo. Czas to pieniądz i nigdzie
nie odczułam tego tak mocno jak w Hong Kongu. Tu
pracuje się 6 dni w tygodniu po 16 godzin. I nikt nie
narzeka na przepracowanie. Na pierwszy rzut oka Hong
Kong robi niesamowite wrażenie. Duży, rozbudowany,
nowoczesny. Nowy Jork azjatyckiego świata. Przy bliższym
poznaniu traci jednak swój urok, może nie dla
wszystkich, ale mi po pewnym czasie zbrzydły budynki
zasłaniające niebo, wieczna pogoń za pieniędzmi i
ludzie, którym miesiąc wcześniej trzeba dać znać,
że chciałoby się z nimi spędzić trochę czasu i prośba,
by to uwzględnili w swoim terminarzu. Jak każda nacja
Chińczycy (z Hong Kongu) mają swoje hobby. Ich
ulubionym zajęciem jest jedzenie. Szczęśliwy Chińczyk
to pełny Chińczyk. Pochłania się tu wszystko w
szalonych ilościach. Próbowałam pieczonego gołębia
i mątw. Można zamówić spaghetti w sosie z atramentu
kałamarnicy. Lista specjałów jest nieskończona. W
tej kwestii jestem raczej konserwatywna i rzadko kiedy
skuszę się na tutejsze specjały ze zwierząt. Rekinów,
krabów powiązanych nitką, ryb stłoczonych w małych
awariach i ptaków, którym zabierano gniazda jest mi po
prostu żal. Najbardziej nie krzywdząca świata opcja
to tofu (sojowy twarożek), z czego obficie korzystam.
Jeżeli by przyjąć, że język którym posługują się
ludzie odzwierciedla ich światy mentalne i niejako jest
dla nas wskazówką czego oczekiwać od narodu, to chiński
język jest tego idealnym przykładem. Może właśnie
dlatego po chińsku zwrot „jak się masz” znaczy
tyle co „czy dziś już jadłeś?” Potwierdzało by
to tę teorię.
W pewnym sensie już osiadłam w tym
świecie. Uczę małych Chińczyków angielskiego,
zwiedzam i obserwuję. W Chinach właściwych byłam
jeden jedyny raz i w przeciwieństwie do tego co wszyscy
mówili, całkiem mi się podobało. Myślę, że na dogłębne
poznawanie przyjdzie jeszcze czas.
Co do Rabki, prędzej czy później
wrócę. Kiedy przeje mi się ryż, wrócę do domu na
porządną porcję placków ziemniaczanych, kefir od
dziadka i siedzenie na balkonie. A tymczasem, zajmuję
się tym, co mi wychodzi najlepiej. Z azjatyckiej
perspektywy Rabka wydaje mi się bardzo komfortowym
miejscem. Wciąż blisko do dużego miasta, jednak
wystarczająco daleko by uciec od zgiełku. Nawet nie
wiecie jaki to luksus mieć własny ogródek. Gdy
pokazuje Chińczykom zdjęcia z Rabki nie mogą się
nadziwić, że można być właścicielem kawałka
pustej ziemi. Dla własnej przyjemności i obserwowania
jak rośnie trawa.