Sara Kościelniak
Beata Kołaciak

Leszek Zachara. Wspomnienia.

Nauczyciel sztuki, nauczyciel życia

To było późne lato roku 2003, może 2002. Zabrał nas na plener. Byłam tym niespecjalnie zachwycona. Malowanie przyrody nigdy nie sprawiało mi wielkiej przyjemności. Poza tym byłam nowa w grupie i do tego najmłodsza. Wolałam więc bezpieczne otoczenie starej szkoły. Farbami tez malować nie lubiłam, bo kolory nie szczególnie mnie kusiły. O, jak ja się denerwowałam, żeby nie wyjść na idiotkę, żeby się nie okazało, że jako jedyna nie potrafię operować milionem odcieni zieleni, że moje drzewa nie będą przypominać drzew… Ręce mi się trochę trzęsły kiedy zaczynałam malować. Z początku nie byłam zadowolona, nawet z wyboru „portretowanej części krajobrazu”… później … później okazało się, że nie chciano ode mnie wiernego odwzorowania liści czy fragmentów kory. Tamtego dnia Leszek pokazał mi na czym polega sztuka. Teraz myślę, że na tym też polega życie – na przetwarzaniu rzeczywistości w impresje. Na oglądaniu tych drzew przez pryzmat każdej, najdrobniejszej emocji, na kolekcjonowaniu chwil, zamykaniu ich w kryształkach obrazków, wspomnień. Pokazując obraz nie pokazujesz obiektywnej fotografii, dajesz komuś swoje uczucia, unikatowe spojrzenie. Pamiętam tamten jasny obrazek zadowolonego z efektów mojej pracy Leszka. Pamiętam jaka byłam dumna. Wydaje mi się, że nigdy później nie stworzyłam nic równie… jasnego, spokojnego.

Jego setki pomysłów sprawiały, że ludzie chcieli działać, tworzyć, żyć. Malowanie szkolnego sklepiku urastało do rangi przygody życia, wspólne tworzenie kostiumów do przedstawień stawało się atrakcją roku. Obserwowanie pewnych ruchów jego dłoni, kiedy malował (dla mnie wtedy te wzory i linie wydawały się najtrudniejszymi zagadnieniami świata), chłoniecie każdego słowa, opisywanych koncepcji scenografii rabczańskiego amfiteatru, były momentami autentycznej magii. Chciało mi się śmiać z radości, że znowu nadchodzi nowe, nieznane. Za każdym razem, kiedy byłam wybierana do uczestnictwa w jakimś przedsięwzięciu, tryskałam dumą To była taka naiwna, totalna radość. W tamtym czasie do pracowni Ogniska Pracy Pozaszkolnej w Rabce chodziłam z niczym nie zmąconą pewnością, że jestem we właściwym miejscu. Leszek był kimś, kogo ma się za pewnik. Jego entuzjazm i energia pozwalały nie myśleć „co by było gdyby”. Miał w sobie najbardziej niezwykły rodzaj talentu – potrafił sprawiać, że ludzie odnajdywali siebie. Widział wyjątkowość w innych, motywował, marzył.

Kiedy w pracowni Ogniska Pracy Pozaszkolnej odzywał się domofon, pytał o hasło. Podawało się różne, ale zawsze naciskając dzwonek oczekiwałam jego pewnego siebie, rozbawionego głosu. Przyszedł taki czas, kiedy przestał pytać o hasło. A później taki czas, kiedy to nie jego głos odzywał się w domofonie. Jeszcze później przestałam tam bywać, bo nie potrafiłam tam robić nic oprócz szukania śladów.

Dla mnie na zawsze pozostanie czarodziejem, alchemikiem i najlepszym z mistrzów

 

Sara Kościelniak

 

Leszku – mój najlepszy przyjacielu ze szkolnych lat

Pierwsza klasa liceum im. Antoniego Kenara w Zakopanem. Przywitano nas lekcją rysunku technicznego. Leszek szybko uporał się ze swoją bryłą, wstał z ławki, chodził po klasie i wszystkim pomagał, mnie również. Jakoś szybko nawiązaliśmy kontakt i zaczęliśmy trzymać się razem.

Pierwsza klasa – niezwykle trudna; selekcja kto się nadaje, a kto nie... Koniec roku, Leszek miał zdawać historię, to była jego przepustka do drugiej klasy. Nauczycielka była niezwykle surowa i wymagająca. Powiedział mi Wiesz Beata, kupię jej kwiatek i jak zdam, to jej dam, a po chwili dodał a jak nie zdam to też dam. Bo Leszek taki właśnie był, wspaniałomyślny, mądry, kochany jak mało kto… Zapytałam wówczas z przerażeniem: Leszek co będzie jak nie zdasz?, a on odpowiedział No nic... Pewnie pójdę gdzieś do jakiejś zawodówki.... Na szczęście zdał historię, ale aż strach pomyśleć co by było gdyby odszedł z tej szkoły? Jaka była by jego droga...?

Muszę powiedzieć, że w pierwszej klasie rysował kiepsko, zresztą jak większość z nas. Nie wyróżniał się specjalnie zdolnościami plastycznymi, ale po wakacjach wrócił do szkoły odmieniony. W drugiej klasie nagle objawił się jego żywy, prawdziwy talent. Zaczął pięknie rysować, malować, zrobił się kreatywny, każda jego praca była wartościowa, jego kreska stała się rozpoznawalna. Nie wiedzieliśmy jak to się stało i zazdrościliśmy mu tego... Ja też, zazdrościłam. Wstydzę się tego do dziś, bo nigdy nie powiedziałam mu, że jest w tym świetny. Żałuję tego i teraz już wiem, że trzeba mówić ludziom dobre rzeczy, gdy na to zasługują. Trzeba głupią zazdrość zamienić w podziw, bo po prostu można nie zdążyć z powiedzeniem tego, co jest ważne, może być za późno...

Było wiele pięknych chwil w szkolnych latach. Raz Leszek przywiózł do Zakopanego narty i zaproponował, że wypożyczymy na Gubałówce sprzęt dla mnie i sobie pojeździmy. Wyjechaliśmy na górę kolejką i tam okazało się, że wypożyczalnia była nieczynna. Nie przejmując się tym, postanowiliśmy zjechać – on na jednej narcie, a ja na drugiej. Ruszyliśmy i nawet nam nieźle szło. W połowie góry wzdłuż stoku w rzędzie stała grupka, chyba z dziesięciu kursantów z instruktorem. My rozpędzeni zahamowaliśmy z impetem przed tymi narciarzami i wtedy ten, co stał najwyżej przestraszył się, zachwiał, potrącił następnego i tak dalej padali jak klocki domino. Było to ku naszej nieukrywanej radości, bo sytuacja była naprawdę zabawna. W końcu udało nam się zjechać na dół; Gubałówka choć nie jest dużą górą, to jednak nie jest łatwa, zwłaszcza na jednej narcie. Przyznam, że byłam wyczerpana, sponiewierana śniegiem, mokra, zmarznięta... A Leszek zapytał z uśmiechem Beatka, jeszcze raz? Proszę cię jeszcze raz, było tak fajnie? Cały On - wieczny niezmordowany optymista!

Równiutko w drugą rocznicę ogłoszenia stanu wojennego postanowiliśmy, że urządzimy klasową wycieczkę na Węgry. Przed wyjazdem okazało się, że mogliśmy wymienić tylko małą kwotę na węgierską walutę, ale pewien bogaty kolega w swoim mieście mógł wymienić trzy razy więcej niż my. Leszek do niego podszedł i zapytał A jak tam komuś zabraknie, to pożyczysz? Ten kolega odpowiedział, że nie będzie nikomu pożyczał, bo ma dla siebie. Leszek się wyraźnie wkurzył i powiedział Dobra nawet gdybyś nam chciał dawać to nie weźmiemy od Ciebie nawet pięciu groszy. Po latach zrozumiałam, że największą karą dla człowieka jest, gdy pragnie coś komuś ofiarować, a zostanie odtrącony...

Węgry – szaleństwo kolorów, świateł, neonów. Dla nas, z Polski szarej, ponurej, biednej, pustych sklepów – to był naprawdę wielki świat. I znów przygody. Trzeba było przecież kupić wino, bo jakże by inaczej. W sklepie pełnym różności, kupiliśmy to nieszczęsne wino i nagle spostrzegliśmy nauczycielkę, naszą opiekunkę. Rzuciliśmy się do ucieczki, ale mieliśmy pecha – wino się rozbiło. Po powrocie do Polski natychmiast była klasówka z "Lalki" Prusa, której nikt z nas nie zdążył przeczytać. Ostatnie zakupy na Węgrzech. Za resztę forintów, która mi została postanowiłam kupić trochę słodyczy do domu. Weszliśmy z Leszkiem do sklepu i on jak w amoku pakował mi do koszyka smakołyki. Ja protestowałam, że nie mam tyle pieniędzy, ale on dalej wrzucał do koszyka kolejne czekolady, batony itd. Kiedy uzbierał się pełen koszyk, zapytałam go I co teraz, czym zapłacę? On na to Dobra oddajemy! I znowu biegaliśmy po sklepie tym razem oddając na półki te słodycze, a Panie z obsługi nie wiedziały, co my wyprawiamy i przyglądały się nam bacznie. Leszek z uśmiechem stwierdził śledzą nas Beatka, trzy nas śledzą...

Nasza młodość nie przypadła na łatwe czasy. Pamiętam, wracaliśmy przez pola jak zwykle grupką. Ktoś kupił gazetę, chyba Trybunę Ludu. Leszek wyrwał koledze tę gazetę i nagle uniósł ją do góry i wymachując biegł krzycząc z radością "Ludzieee, Breeeżniew umarł!!!". Ten entuzjazm mógł zostać ukarany, bo to był czas, kiedy patrole milicji i wojska nieraz wyłaniały się nie wiadomo skąd... Rajd w góry Świętokrzyskie. Leszek był świeżutko po rozstaniu ze swoją wielką miłością , Agnieszką. Postanowiłam, że na tym rajdzie to ja będę wreszcie dla niego podporą w tych bolesnych dla niego chwilach. I stało się inaczej! Pogoda była paskudna, lało jak z cebra. W deszczu zrobiliśmy ogrom kilometrów. Ja przemoczyłam buty i skutkiem tego chyba odparzyłam stopy. Nie mogłam iść, a on powiedział Beatka chciałbym Ci pomóc, wezmę chociaż Twój plecak... Nie zgodziłam się bo przecież sam miał swój.

Mogłabym tak pisać i pisać bez końca. Wiadomość o jego śmierci była dla mnie szokiem. Nie byłam w stanie pojechać na pogrzeb, bo czułam, że posypię się psychicznie... Niedawno we wrześniu byłam w Rabce, malowałam na plenerze malarskim i odwiedziłam przy okazji cmentarz. Znalazłam jego grób, patrzyłam na tabliczkę z jego imieniem i nazwiskiem, napisaną artystyczną czcionką. Zmówiłam modlitwę, ale... nie dociera do mnie, że on tam leży, że jego już nie ma... Ciągle mam wrażenie, że wykręcę numer 77804 i usłyszę w słuchawce radosne Prooonto! A to Ty Beatka, co u ciebie?

Beata Kołaciak

 

 
Praca dyplomowa, składajaca sie z 12 obrazów, każdy o wym. 100x100 cm.
Całość eksponowana była podczas wystawy prac Leszka w listopadzie 2014r., w Galerii "Pod Aniołem" w  Rabce.

Obszerny artykuł o Leszku Zacharze zamieściliśmy w „Zeszytach Rabczańskich” nr 2. z 2014, , s. 93-102,  J.Ceklarz, "Leszek Zachara (1966-2005) – nauczyciel, przyjaciel, artysta"